– Prawie dwa tygodnie temu przeszedłeś pierwszą próbę – huczał głos – z zimną krwią wytrzymałeś widok człowieka-śmiecia, któremu poderżnąłem gardło. Kiedy odwożono cię z powrotem na cmentarz w Strehlen, rozmawialiśmy o tobie. Twoja obecność w tym miejscu, dzisiaj, jest dowodem, że pomyślnie przeszedłeś przez pierwszy krąg piekła.
Zapadła cisza, a potem zgromadzeni wybuchnęli śmiechem. Okrągłe okulary błyskały rozbawieniem, a ptasie dzioby uderzały o siebie. On również się uśmiechnął.
– Przed tobą kolejna próba – w głosie prowadzącego pobrzmiewały jeszcze nuty śmiechu. – Chcesz do nas przystąpić, tak?
– Tak.
– Wiesz, jaki jest warunek przystąpienia do bractwa mizantropów?
– Wiem. Należy zabić jakiegoś wyrzutka społeczeństwa, kogoś, po kim nikt nie zapłacze. Jak to pan powiedział, „człowieka-śmiecia”…
– Kogo zabiłeś? – zadudnił głos.
– Dwie występne kobiety i ich alfonsa. Dziwki zżarte przez syfilis i rozpustnego pederastę – odpowiedział wolno.
– Przedstaw nam dowód, że to zrobiłeś!
Sięgnął do kieszeni marynarki. Pod opuszkami palców wyczuł małą pergaminową torebeczkę. Wyjął ją i otworzył.
– Przepraszam – rzekł – to są cukierki miętowe, a to, co chcę wam pokazać, mam w innej tytce.
Z drugiej kieszeni wyjął identyczny zwoik, otworzył go, a zawartość wysypał na dłoń. Wyprostował palce. Na naciągniętej skórze dłoni leżały trzy płaskie zęby i jeden większy okruch kości.
– Jesteś dentystą? – zapytał mizantrop.
– Ułamałem zęby tym ladacznicom – rzekł po chwili milczenia. – Oto dowód.
– To nie jest dowód. Niczego nam nie udowodniłeś. Dowód to rozwiązanie równania matematycznego. Lewa strona równa się prawej. Musisz zestawić obie strony. Ty jedynie pokazałeś nam lewą. A gdzie jest prawa?
– Od pół roku obie gniją pod ziemią – odpowiedział, choć nie miał pewności, czy dobrze zrozumiał ten matematyczny wywód. – Czyż mogę wobec tego zestawić obie strony?
– Możesz!
– Jak?
– Pojedziemy na cmentarz, gdzie je pochowano. Odkopiemy trumny. Wtedy ty zdejmiesz wieka, otworzysz im usta i pokażesz nam, czy ułamane zęby pasują do tego, co zostało w szczęce. A potem krzykniesz: Quod erat demonstrandum! Wyjdziesz z dołu i oddasz nam te zęby. A później będą one u nas przechowywane. Każdy z nas oddał bractwu takie pamiątki, które jednocześnie stanowią dowód. Tylko ja wiem, gdzie one są. I to jest nasz strach, to jest nasze spoiwo!
– Nie mogę tego uczynić! Nie potrafię! Zemdleję! Na wojnie nie mogłem znieść trupiej woni. Pokażę wam, w którym miejscu wrzuciłem do Odry alfonsa. Opłacę nurka…
– Milcz, neofito! – mimo dudnienia potężnego głosu można było w tym napomnieniu usłyszeć nuty wesołości. – I uważnie słuchaj!
Mizantrop kiwnął ptasią głową jednemu z zebranych. Ktoś wzniósł świecę, ktoś w jej świetle zaczął przemawiać piskliwym, świdrującym głosem. Głos był jednostajny i pełen wysokich modulacyj, jakby na świętym zgromadzeniu odczytywano świętą księgę. Jednak wiele nieartykułowanych przerywników świadczyło bardzo wyraźnie, że nikt niczego nie czytał, lecz odtwarzał tekst z pamięci.
– Na trzy sposoby można znaleźć się w naszym bractwie. Oto pierwszy. Zabić jakiegoś nędznika, zabrać coś – nazwijmy to pars pro toto – z jego ciała, a potem go ekshumować i udowodnić, że pars pro toto pochodzi właśnie od tego zmarłego. Ta metoda nazywa się Quod erat demonstrandum. Drugi sposób to również morderstwo jakiejś nędznej kreatury, ale morderstwo jawne i jednocześnie bezkarne. Wszyscy wiedzą, kto zabił, ale sprawca cieszy się wolnością. W naszej krótkiej historii był tylko jeden taki wypadek. Zarządca majątku ziemskiego z Bawarii własnymi rękami zamordował parobka, który zgwałcił jego żonę w stajni. Udzielał wywiadów w gazetach i wszędzie mówił: „To ja zabiłem i jeszcze raz bym to uczynił”. Sąd go uniewinnił, a następnego dnia po rozprawie zjawiliśmy się u niego z petycją, aby był z nami. Najpierw odmówił, no to zostawiliśmy mu w prezencie książkę Mayrhofera. Po miesiącu znów go odwiedziliśmy i wtedy nie odmówił. Gdyby ten człowiek był bardziej wykształcony, zostałby naszym przywódcą. Ktoś, kto oznajmia całemu światu: „Zabiłem i nic nikt mi nie zrobi!”, jest godzien być naszym przywódcą. Ta metoda nazywa się Impune interfecit. Jest jeszcze trzecia droga do nas. Zmusić kogoś do samobójstwa. Nazywa się to Coactus mana se ipsa interfecit.
– Masz zatem trzy wyjścia – powiedział huczący głos do zdezorientowanego kandydata. – Quod erat demonstrandum albo Impune interfecit, albo Coactus manu se ipsa interfecit. Co wybierasz? Udowodnienie, bezkarne zabójstwo czy zmuszenie do samobójstwa?
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
czwarta nad ranem
Na małym cmentarzu przy An der Gucke wiatr targał koronami drzew i sypał suchymi liśćmi na ludzi stojących wokół rozkopanego grobu. Nie czyniło im to większej szkody, ponieważ wszyscy mieli na twarzy ptasie maski. Z ramion spływały im długie do ziemi, czarne ceratowe peleryny, po których stukał żwir porywany przez wicher. W rękach postaci kołysały się lampy naftowe, które były jedynymi jasnymi punktami w ciężkiej ciemności cmentarza, jeśli nie liczyć kilku dogasających lampek na grobach.
Ludzie w maskach podskakiwali i tupali, aby odpędzić dotkliwe zimno, potęgowane przez wiatr. Nie przeszkadzało ono spoconemu człowiekowi, który kolejnymi pociągnięciami łopaty wyrzucał z dołu kupy wilgotnego piasku. Kiedy łopata zastukała o drewniane wieko trumny, kopiący przerwał pracę, zapalił papierosa i oparł się o stylisko. Jeden z zamaskowanych ludzi podał mu młotek ciesielski. Mężczyzna w dole spokojnie wypalił papierosa, potem wysoko odrzucił niedopałek i sięgnął po narzędzie. Jego wąska, rozdwojona końcówka weszła pod wieko trumny i natychmiast posłużyła jako dźwignia. Rozległ się cichy zgrzyt i z krawędzi trumny wyszły długie gwoździe. Wieko zostało przesunięte na bok i oczom zebranych ukazała się napuchnięta, zielonosina twarz z fioletowymi plamami opadowymi na uszach. Mężczyzna w dole włożył rękawiczki i jeszcze raz użył młotka – tym razem, aby rozsunąć usta i zęby trupa. Potem podciągnął górną wargę i odsłonił pokryte brunatnymi plamami dziąsło. Stojący nad grobem prawie zawiesili lampy nad ciałem. Dały one tyle światła, iż wszyscy wyraźnie ujrzeli dwa ułamane trupie zęby – jedynki.
– To za mało! – zadudnił głos jednego z zamaskowanych. – Pokaż, czy zęby pasują!
Ekshumator zdjął ręce z głowy zmarłej, wytarł je o szmatę i sięgnął do kieszeni, skąd po sekundzie wyjął chustkę do nosa, wypełnioną zębami. Położył ją na odsuniętym wieku trumny i pochylił się nad ułamanymi kawałkami kości. Wtedy zadudnił piach na trumnie. Człowiek w dole podniósł głowę ku górze i otworzył usta z przerażenia. Wilgotna zbita bryła uderzyła go w głowę. Chciał coś krzyknąć, ale ziemia dostała mu się do gardła. Wstrząsnął nim dreszcz, kiedy wzdłuż kręgosłupa, pod koszulą, posypały się mokre ziarenka. W słabym blasku lamp naftowych widział, jak nad jego głową szaleje piaskowy tajfun. Nagle wszystko się uspokoiło i znów wisiało nad nim ciche, rozgwieżdżone niebo.
– Pogrzebiemy cię żywcem – szept mężczyzny w masce zdradzał jego potężne możliwości głosowe. – Wiemy, że jesteś policyjnym agentem. Udawałeś protokolanta sądowego. Ale my nie damy się oszukać. Wśród nas jest ktoś, kto zajmuje wysokie, ale to bardzo wysokie stanowisko w wymiarze sprawiedliwości. Przejrzał dokładnie twoje akta. Masz teraz ostatnią szansę się przyznać. Jeśli tego nie uczynisz, zostaniesz zasypany żywcem bez żadnej litości. Po kilku godzinach ścierwojady i robaki porzucą rozłożone ciało tej kurwy i zaczną się wgryzać w twoje świeże mięso. A ty nie będziesz mógł się ruszyć. Resztkę tlenu wciągniesz do płuc wraz z ziemią. Jeśli się przyznasz, unikniesz tego.
I znów rozpętała się nad nim burza wilgotnego piasku. Rzucił się ku górze i zaczął się wydrapywać na powierzchnię. Wskoczył na trumnę i odbił się od niej. Wtedy poczuł, że coś rozsadza mu oczodół. Nie zobaczył, co to było, ponieważ jego oczy zostały zalane krwią i zasypane piaskiem. Dojrzał jedynie zamglone szklane otwory na oczy, ostre dzioby masek i ręce wystające spod ceratowych peleryn. Ręce te machały łopatami, które były ostre i błyszczały na końcach jak noże.