– Zabito jedną z nas? – zapytała pani Zimpel zza parawanu.
– To nie twoja sprawa – Mock powiedział to bardzo łagodnym tonem. – Podaj mi, proszę, tę wizytówkę i zostaw mnie z Hilde. Jestem trochę wstydliwy.
Madame uczyniła to, co Mock jej kazał. Policjant zgasił papierosa i nie spuszczał wzroku z dwukrotnie podkreślonego przysłówka „zawsze”. Mógł znaczyć tylko jedno: „Chciałbym cię widzieć na stałe wśród moich podwładnych”. A to obiecywało bardzo wiele. Koniec ze spisywaniem prostytutek i ze sprawdzaniem ich książeczek zdrowia, koniec przesłuchiwania zatwardziałych, zuchwałych alfonsów, którzy wykorzystywali naiwne dziewczyny z prowincji, służące zapłodnione przez ich pana i władcę, egzaltowane pannice, uwiedzione przez przymilnych, wybrylantynowanych donżuanów w kapeluszach typu panama. Koniec z oglądaniem siniaków pod oczami, brudnej sztywnej pościeli i wenerycznej wysypki. Teraz będzie prawdziwym policjantem. Niedługo zostanie radcą kryminalnym. Pogromcą morderców, bandytów, gwałcicieli i złodziei. Jego nieżyjący ojciec Willibald Mock, uczciwy i uparty wałbrzyski szewc, byłby z niego dumny. Był tylko jeden szkopuł. Mock nie wierzył Mühlhausowi. Znał jego uwodzenie. Znał jego wabiki. Wiedział, jaki będzie smutny koniec tego chwilowego romansu z policją kryminalną. Porzucenie i powrót do burdeli, do woni potu i pudru, do zwierzeń tak nieszczęśliwych i banalnych, że wywoływały u Mocka furię. Nie wierzył Mühlhausowi. Ojciec już nigdy nie będzie z niego dumny.
– Nigdzie nie idę, kochanie – powiedział z uśmiechem do Hilde – zostaję tutaj z tobą.
– Coś się stało? – Dziewczyna usiadła na łóżku i oparła zaczerwienione łokcie na kolanach obleczonych w czarne pończochy.
– Nieważne – mruknął i nalał sobie z syfonu wody sodowej do szklanki. – I tak nie zrozumiesz.
– Może jestem głupia, ale jedno rozumiem. – Hilde prawie hipnotyzowała Mocka swymi wielkimi, czarnymi oczami. – Ten, kto do pana radcy napisał, miał świętą rację. Nikt nie zna kobiet lepiej od pana radcy. I jakieś kobiety potrzebują pańskiej pomocy…
Mock nie zareagował. Hildę wciąż się w niego wpatrywała. Krzyk małego ulicznika zbudził Mocka z odrętwienia. Poczuł silne pragnienie. Znowu nalał sobie wody sodowej. Potem leniwym ruchem sięgnął pod krzesło po buty.
– One potrzebują już tylko księdza – powiedział cicho.
– Proszę? – Hildę nie dosłyszała.
– Powiedziałem jedynie – sapnął Mock, naciągając pod kolanem podwiązkę do skarpet – że ja znam dobrze kobiety, a ty znasz dobrze mnie.
Uśmiechnęła się. W jej oczach było ciepłe oddanie. Mock cieszył się, że Hilde nie dosłyszała jego wypowiedzi o księdzu. Cieszył się również, że do jej uszu nie dotarł wyraz „takich” poprzedzający wyraz „kobiet” na wizytówce Mühlhausa. Nie zamierzał niczego prostować. Mock pozbawiał ludzi złudzeń tylko wtedy, kiedy musiał.
Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,
kwadrans na ósmą wieczór
Mock kazał dorożkarzowi zatrzymać się na podjeździe przed Dworcem Głównym, ponieważ nie bardzo wiedział, gdzie jest kamienica numer 77. Rzucił fiakrowi kilka banknotów, którymi poratował go dzisiaj nieoceniony Smolorz, i ledwo wydostał się z dorożki. Te niemałe trudności z poruszaniem nie wynikały ani z kaca, ani z upału, który zresztą pod wieczór zelżał. Policjant nie chciał wykonywać gwałtownych ruchów, ponieważ obawiał się, że odpadną wszystkie guziki przy spodniach i wyjdzie na jaw smutna prawda, iż prawie cztery lata temu był o kilka kilogramów młodszy. Z tego bowiem okresu pochodził jego trzyczęściowy garnitur, który, osłonięty starannie czystym płóciennym workiem, wisiał do dziś obok licznych pęków kluczy w stróżówce Achima Buhracka. Blisko cztery lata temu podwachmistrz Buhrack, szef strażników w policyjnym więzieniu śledczym, przygarnął świeżo awansowanego Hauptwachtmeistra Eberharda Mocka i przydzielił mu celę, która przez rok była jego mieszkaniem. Po tragedii, jaka wtedy spotkała Mocka, przełożeni i przyjaciele z Prezydium Policji odnosili się do niego z dużą wyrozumiałością. Achim Buhrack rozumiał, że Mock nie może ani chwili mieszkać w swym skromnym mieszkaniu w Tchansch, ponieważ tam z każdego kąta wypełzają upiory. Radca Ilssheimer wiedział natomiast doskonale, że urlop dany podwładnemu albo go zniszczy, albo wzmocni, lecz jego nieudzielenie spowoduje nieuchronny i niechlubny koniec policyjnej kariery Mocka. Nadwachmistrz został zatem urlopowany na rok i zamieszkał w jednej z cel, nad którymi pieczę sprawował podwachmistrz Buhrack. Dobrowolny więzień wręczył wtedy Smolorzowi dużą sumę pieniędzy, która co tydzień była uszczuplana w pobliskim sklepie ze spirytualiami przy Oderstrasse. Wtedy zaczęło się pijackie inferno. Przez pierwsze dwa miesiące Mock pamiętał jedynie przyjmowanie i wydalanie płynów, dostawcę alkoholu Smolorza oraz krzątaninę pewnego więźnia, któremu Buhrack nakazał sprzątanie celi Mocka. Potem skonstatował zanik uczucia głodu i pojawianie się niezwykłych snów. Sny były miłe i radosne. Śniła mu się głównie jasna, przejrzysta woda, pod której powierzchnią wolno poruszały płetwami kolorowe ryby. Potem woda stała się brunatna i mętna, a zamiast ryb pływały w niej ucięte głowy o mięsistych czerwonych twarzach. Którejś nocy jedna z głów odezwała się do Mocka, a kiedy wyrzucała z siebie gniewne słowa, jej usta pluły spróchniałymi, połamanymi zębami. Mock obudził się wtedy, wstał i pochylił się nad wiadrem, które służyło mu jako toaleta. Wyrzucił z siebie cały alkohol, a potem padł na pryczę i wsłuchiwał się w szybko bijące serce. Po chwili rozległy się okrzyki na więziennym korytarzu. Achim Buhrack obudził się i zlokalizował celę, w której ktoś krzyczał. Sięgnął po klucze do celi Mocka i ruszył w jej stronę. Delirium, pomyślał, tak musiało się skończyć to chlanie.
Pięć minut później prezydenta policji Kleibömera, który zajmował mieszkanie na pierwszym piętrze gmachu, dwa piętra nad celami aresztanckimi, obudziły jakieś krzyki na dziedzińcu. Otworzył okno i zobaczył wśród gęstych płatków śniegu wychudzonego, półnagiego policjanta, którego podanie o urlop niedawno podpisywał. Policjant spojrzał na niego przytomnym wzrokiem i krzyknął: „Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Szef policji uznał, że coś mu się przywidziało wśród wirującej zadymki, wrócił do łóżka, zajął miejsce obok korpulentnej małżonki i spał dalej snem sprawiedliwego. Następnego dnia na jego biurko trafiło podanie. Hauptwachtmeister Eberhard Mock prosił o zgodę na przedterminowy powrót z urlopu zdrowotnego oraz na dalsze zamieszkiwanie w celi. Kleibömer zadzwonił do przełożonego Mocka, radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera, i zapytał go o opinię. Była pozytywna i prezydent policji z pewnym wahaniem zaakceptował dezyderaty Mocka, zaznaczając, iż czyni to na wyraźną prośbę jego przełożonego.
Od tego czasu minęły prawie cztery lata, a w życiu i w figurze Mocka nastąpiły spore zmiany. Wprowadził się z powrotem do mieszkania na Plesserstrasse, picie wymykało mu się spod kontroli jedynie raz w miesiącu, bo taką częstotliwość sobie narzucił i trzymał się jej niewolniczo, a jego sylwetka stawała się coraz bardziej okazała i reprezentacyjna, o czym dotkliwie przypominały mu dzisiaj cisnące guziki spodni uszytych kilka lat temu.
Mock, wciągając oddech, ruszył w stronę hotelu „Germania”, aby sprawdzić numer na nim. Okazało się, że to było Gartenstrasse 101. Znajdował się zatem po właściwej stronie tej najbardziej reprezentacyjnej ulicy Breslau. Ruszył na zachód i szybko zlokalizował wzrokiem kamienicę opatrzoną numerem 77. Szedł bardzo powoli i sam przed sobą udawał, że strugi potu, które go zalewały, nie mają nic wspólnego z dotkliwym bólem brzucha ściskanego przez bezlitosną obejmę. Kiedy już doszedł do bramy, ból nagle ustąpił, a po rozpalonym słońcem chodniku coś się potoczyło. Kościany guzik. Ale są jeszcze guziki przy rozporku, pomyślał, one nie pozwolą opaść spodniom. Schylił się, aby podnieść oderwany guzik, i wtedy stało się to, co miało się stać. Spodnie, które w wilgotnej stróżówce Buhracka zdążyły już sparcieć, trzasnęły. Rozpruły się wzdłuż szwu i zaczęły się zsuwać, odsłaniając równie opięte kalesony. Mock chwycił mocno w garść rozdarty materiał i rozejrzał się dokoła. Żaden z pasażerów przejeżdżającego tramwaju nie patrzył na nic innego, tylko na Mocka, szamoczącego się z podartymi gaciami, dwie młode kobiety, wychodzące ze sklepu z płytami, roześmiały się perliście i pokazywały go sobie palcami, a boy hotelu „Fürstenhof” stał z otwartą gębą, trzymając w ręku korbę, którą miał właśnie spuścić metalowe żaluzje. Mock, błyskając ineksprymablami, wdarł się do bramy, w której na szczęście była jeszcze czynna trafika. Spocony i zirytowany sprzedawca tłumaczył coś podniesionym głosem jakiejś damie, która zgłaszała reklamacje co do jakości tytoniu fajkowego dla męża.