– Daj mi pan – krzyknął Mock do subiekta – jakiś długi sznurek, ale cito!
– Co to znaczy cito! – rozeźlił się subiekt. – To nie apteka! Cito mu się zachciewa! Cito to możesz pan oddać gacie do pralni, jak w nie nasrasz! O, przepraszam panią…
– Oż ty, świński ryju! – wrzasnął Mock i chwycił za gardło zdumionego sprzedawcę, a podarte spodnie całkiem mu się zsunęły z bioder ku zgorszeniu damy kupującej tytoń. – Widziałeś kiedyś taką legitymację, gamoniu?
I wtedy sięgnął do kieszeni marynarki. Nagle uświadomił sobie, że został dziś w nocy okradziony i że nie ma przy sobie żadnej legitymacji.
Przerażony subiekt wyrwał się Mockowi i cofnął na zaplecze, aby poszukać sznurka. Policjant pozostał w tej groteskowej pozie – pół leżąc, pół siedząc na ladzie – a wystraszona dama uznała, że pretensje jej męża są nieuzasadnione, i opuściła trafikę. Kiedy sprzedawca pojawił się z grubym sznurkiem, którymi związane były przed chwilą worki przedniego knastra, Mock uśmiechnął się i podziękował. Uśmiech był wymuszony. Mockowi nie było do śmiechu.
Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,
wpół do ósmej wieczór
Nie było mu do śmiechu również kilka minut później, kiedy wdrapał się na ostatnie piętro kamienicy i został przez dwóch mundurowych wpuszczony do mieszkania. Mimo że obciągał marynarkę, aby zasłoniła dziurawe spodnie wiszące na szelkach ze sznurka, to i tak nie udało mu się uniknąć ironicznych i zjadliwych komentarzy gapiów, którzy się zgromadzili nader licznie na klatce schodowej.
Okna mieszkania wychodziły na zachód. Dlatego wszystkie trzy pokoje i kuchnia zalane były zachodzącym słońcem, a powietrze drżało od zgrzytliwych dźwięków, jakie wydawały tramwaje zatrzymujące się pod budynkiem Domu Krajowego, blask wlewał się również do przedpokoju i oświetlał spoconego umundurowanego policjanta rewirowego, który stał przy drzwiach wejściowych i wskazywał pokój, z którego dochodziły podniesione głosy. Mock wszedł i chwycił się za nos i usta. Był to odruch obronny przed ostrym smrodem, którego nie mogło rozwiać rozgrzane powietrze wpadające przez okno.
Mock rozejrzał się po pokoju, aby poznać źródło smrodu, który od razu zidentyfikował jako woń moczu. Jej źródłem mógł być jedynie człowiek – żywy albo martwy. W pomieszczeniu umeblowanym jak typowy gabinet nie było żadnych trupów i aż trzy istoty żywe, nie licząc Mocka. Latał duży, bzyczący szerszeń. Oprócz niego w pokoju znajdowali się dwaj żywi ludzie, którzy krzyczeli na siebie. Dokonał szybkiej analizy. Szerszeń na pewno nie był źródłem odoru. Radca kryminalny Heinrich Mühlhaus, pomimo różnych ekstrawagancji, na pewno nie oddawał moczu wprost w spodnie, toteż obezwładniający smród musiał pochodzić od mężczyzny na wózku inwalidzkim. Mühlhaus nie sprawiał wrażenia, jakby mu ten smród jakoś strasznie przeszkadzał, co Mock natychmiast sobie wyjaśnił jego abstynencją. Sam szybko przełykał ślinę, aby powstrzymać odruch wymiotny. Kiwnął głową szefowi wydziału kryminalnego.
– O, dobrze, że pan już jest, Mock – powiedział Mühlhaus i zagryzł zęby na fajce. – Chodźmy na miejsce morderstwa. Albo nie. Niech pan najpierw wygoni stąd tego szerszenia, aby nie użądlił szanownego pana radcy. A pan niech tu siedzi i czeka na mnie! – krzyknął do inwalidy na wózku. – Nie może pan się myć, dopóki laborant nie zdejmie z pana ubrania odcisków palców, rozumie pan?!
– To co?! – wrzasnął inwalida. – Mam się udusić od własnego smrodu?!
– Od smrodu jeszcze nikt nie umarł – zareplikował Mühlhaus i odwrócił się do przybysza. – No, proszę, Mock, niech pan zrobi to, o co pana prosiłem.
– Boję się szerszeni. – Mock cofnął się w stronę drzwi. – Kiedyś mnie jeden użądlił, gdy byłem dzieckiem. Przepraszam pana, panie radco, ale musi pan to sam zrobić.
Szerszeń usiadł na firance. Mühlhaus zbliżył się, wyciągnął rękę do owada, jakby chciał go pstryknąć. Wtedy przeciąg wywiał firankę na zewnątrz budynku. Szerszeń odfrunął z firanki i wylądował na parapecie. Mühlhaus pobladł i odsunął się powoli od okna. Odwrócił się do Mocka i ugniótł tytoń w główce fajki.
– Czemu go pan nie zabił?! – wrzasnął inwalida. – Boi się pan podejść do okna?!
– Stary piernik! – sapnął Mühlhaus i wziąwszy Mocka pod rękę, wyszedł wraz z nim do przedpokoju.
– Rozumiem, że chce się umyć, ale Ehlers dopiero zbiera odciski palców w pokoju, gdzie uduszono te dwie kobiety.
– Jeśli mam je zidentyfikować – Mockowi, mimo suchości w przełyku, udało się przełknąć ślinę – to chodźmy tam, panie radco.
– Panie nadwachmistrzu! – Mühlhaus wetknął płonącą zapałkę do główki fajki. – Dawno się nie widzieliśmy. Pan pracuje w decernacie obyczajowym, ja – w policji kryminalnej. Szkoda, że nigdy mnie pan nie odwiedził. Ludzie z różnych wydziałów powinni się ze sobą przyjaźnić, podtrzymywać kontakty…
– Pierwszy raz pan radca zaprasza mnie do siebie – mruknął Mock – a ja już myślałem, że od sprawy czterech marynarzy całkiem pan o mnie zapomniał…
– Wiem, o co panu chodzi, Mock. – Mühlhaus wypuścił kłąb dymu. – Ale proszę mnie zrozumieć. Muszę być pewien, że w moim wydziale jest człowiek odporny psychicznie, że nawet po jakimś nieszczęściu nie poniesie go, że potrafi nad sobą zapanować… – A pan, cóż…- Obrzucił Mocka krytycznym wzrokiem. – Przez rok mieszkał pan w celi aresztanckiej i najpierw pan pił, a potem umartwiał się jak pustelnik. Dziś znalazłem pana w burdelu, gdzie chędożył pan jak buhaj, z daleka czuć od pana wódką, podarł pan spodnie po pijanemu… U mnie pracują ludzie porządni, uczciwi ojcowie rodzin… Ale dobrze, dość tych kazań, chodźmy!
Radca kryminalny ponownie wziął Mocka pod rękę i weszli do sypialni. Znajdowało się w niej wielkie łoże zasłane zieloną aksamitną kapą, fotel o wytartym nieco obiciu, stolik z popielnicą wypełnioną niedopałkami cygar oraz ogromna trzydrzwiowa szafa. Na jednej ścianie wisiał obraz przedstawiający dwóch wędrowców podziwiających Śnieżkę, najwyższy szczyt Karkonoszy, na drugiej zaś błękitny wełniany kilim. Jego centralną część wypełniały dwa okręty otoczone małymi łódkami, które ustawione były w nadzwyczaj równe rzędy. Na fotelu walały się dwie sukienki i dwa biustonosze, koło łóżka stały przekrzywione buty na wysokich obcasach, a wszystko to uwieczniał na kliszy fotograf i laborant policyjny Helmut Ehlers.
Kilka dni później Mock sam się sobie dziwił, że najpierw zobaczył to wszystko, na co nikt nie zwróciłby najmniejszej uwagi, a dopiero później to, co wprost rzucało się w oczy. Kilka dni później ubolewał nad swoją znieczulicą, ponieważ nie odczuł żadnego dyskomfortu na widok dwóch nagich kobiecych ciał leżących jedno na drugim na łóżku. Kilka dni później robiło mu się niedobrze, kiedy dłonie Ehlersa przekręcały głowę jednej i drugiej kobiety, aby lepiej sfotografować sine pręgi na ich szyjach – ślady po jakimś pasku. Tak było kilka dni później.
Teraz Mock patrzył na wszystko jak przez szybę i starał się nie oddychać, aby nie uronić ani jednego słowa radcy Mühlhausa.
– Mieszka tutaj emerytowany radca kolejowy, doktor Paul Scholz – mówił szef policji kryminalnej – miał pan wątpliwą przyjemność widzieć tego dziadygę. To inwalida. Ciekawe, że inwalida mieszka na ostatnim piętrze, co? Bardzo ciekawe… Zapytałem o to dozorcę. Stwierdził, że pan Scholz jest człowiekiem bardzo upartym. Mimo propozycji zamiany ze strony różnych lokatorów, którzy oferowali mu swe mniejsze mieszkania, doktor Scholz wolał pozostać na ostatnim piętrze i codziennie być znoszonym przez swojego służącego, którego zresztą nieustannie wyzywał od gałganów i nicponi…
– Jak one się tutaj znalazły? – zapytał Mock, zauważywszy stojącą koło łóżka wodę z mydlinami i czerwoną gruszkę lewatywy.
– Zauważył pan? – Mühlhaus poszedł za wzrokiem Mocka. – Czy może się pan pokusić o jakiś wniosek?
– Mogę – szepnął Mock. – Wiem, dlaczego nie śmierdzi tu kałem, jak to często bywa w pomieszczeniach, gdzie kogoś uduszono. Nie nastąpiła defekacja, ponieważ obie kobiety zrobiły sobie lewatywę. Nie wylały później wody do ubikacji.