Naczynia, z których państwo Mock pili brunatny płyn, miały znaczenie symboliczne. Filiżanka Eberharda mówiła: nic się nie zmienia, bombardowanie Breslau ma charakter epizodyczny i niedługo wszystko wróci do normy, dlatego zachowajmy ciągłość i pijmy kawę jak dawniej z filiżanek; kubek Karen jęczał: jest wojna, Breslau upada i niedługo skapituluje, przyszłość jest niepewna, a wszystko wokół tymczasowe, nie można zatem pić kawy z filiżanek, trzeba pić z kubków jak podczas biwaku i wędrówki, której koniec jest niepewny i nieznany.

Naczynia toczyły między sobą zażartą dyskusję w odróżnieniu od państwa Mocków, którzy wpatrywali się w puszkę i milczeli ciężko za zaciśniętymi szczękami.

Ciszę przerwał dzwonek u drzwi. Z kuchni dobiegły kroki służącej Marty.

Szczęk zamka. Przytłumione głosy. Pukanie do drzwi salonu.

– Wejść! – krzyknął Mock.

Marta weszła do pokoju i podała mu wizytówkę na srebrnej tacy.

Mock przeczytał „Prof. Dr. hab. Dr.h.c. Rudolf Brendel” i powiedział do Marty:

– Proszę poprosić pana profesora za chwilę do mojego gabinetu.

Marta wyszła, wyszedł i Mock, a Karen siedziała przy stole, wbijając gniewny wzrok w tacę, którą przecież wczoraj kazała schować do jednego z kartonowych pudeł.

BRESLAU, PIĄTEK 16 MARCA 1945 ROKU,

PIĘĆ MINUT NA ÓSMĄ RANO

Profesor Brendel ledwie uścisnął dłoń Mocka i opadł na fotel. Przeczącym ruchem głowy odrzucał propozycje otrzymania kawy, herbaty, papierosa i cygara. Wyglądał na ciężko skacowanego. Jego oczy ginęły w opuchliznach, z ust wydobywał się nieświeży oddech, a sztywne włosy sterczały na boki. Szary garnitur był wygnieciony, krawat krzywo zawiązany, a rondo kapelusza załamywało się w kilku miejscach.

Mock wyglądałby również nieszczególnie, gdyby jego oblicze nie było w połowie zasłonięte aksamitną maską.

Albo będzie mnie przepraszał za wczorajsze zachowanie, myślał Mock, albo dziękował za opiekę, albo cytował biblijne frazy.

Żadne z przypuszczeń Mocka się nie sprawdziło.

– Dostałem dziś rano wiadomość, panie kapitanie – powiedział wolno Brendel – od zaufanego człowieka z obozu. Dziś rano przestała mówić. Byłem u niej. To prawda. Nie mówi.

– Kto? Hrabina von Mogmitz? – Mock po raz drugi nie wykazał się przenikliwością.

– Tak.

– Profesor nie miał siły komentować głupiego pytania Mocka.

– Ona. Przestała mówić. Otwiera usta i nie może wyrzec ani słowa. Tak się nieraz dzieje pod wpływem szoku.

– Może spełni się kolejne błogosławieństwo? – Mock uśmiechnął się szeroko. – Czyż nie jest w Biblii powiedziane: „Błogosławieni cisi”?

– Tak, to zostało powiedziane przez Chrystusa w Kazaniu na Górze, kapitanie. – Profesor Brendel był bardzo poważny. – Chodźmy. Muszę być przy niej cały czas.

Teraz, kiedy nie mówi, jestem jej jeszcze bardziej potrzebny. Zabieram pana. Na dole stoi motocykl.

– Popieram pana zamiar. Ma pan kolejne błogosławieństwo. – Mock wykonał znak krzyża i wstał. – Krzyżyk na drogę, profesorze!

– Ona chce się z panem widzieć. – Profesor siedział nieporuszony. – Koniecznie! Takie wyraziła życzenie.

– Odpowiedź brzmi: nie – powiedział Mock krótko.

– Ona błaga, kapitanie. Musi pan pomóc tej nieszczęsnej kobiecie.

– Nie muszę i nie pomogę. Nie mam ochoty być znów spoliczkowany przez Gnerlicha. Ja swoje zadanie wykonałem.

– A jakie było to pańskie zadanie? Przywiezienie zwłok panny Flogner? Tylko na tym miałoby polegać pańskie zadanie? Czy pan jest grabarzem, kapitanie? Jakie zadanie miał pan na myśli?

– Miałem na myśli moje dawne policyjne obowiązki – mruknął Mock, czując, że przegrywa w dyskusji.

– Stwierdziłem, że sprawcami gwałtu i okaleczenia Berty Flogner byli Rosjanie.

Na tym się moja rola kończy. Nikt podczas wojny nie jest wstanie ująć sprawców i oddać ich w ręce sprawiedliwości.

– Proszę, kapitanie. Ta święta kobieta stała się niema. – Profesor przechylił się przez biurko Mocka i chwycił go za wyłogi bonżurki. – Być może nie powie już nigdy ani słowa. Nie wiem, czego chce od pana, ale może jest to coś, co ukoi jej skołatane nerwy i pomoże odzyskać panowanie nad sobą, także nad swoim językiem.

Pan w tej sytuacji nie jest już policjantem, pan jest zapewne jedynym człowiekiem, który może przywrócić jej mowę. Dzięki panu hrabina będzie mogła dalej czynić dobro.

– Może je również czynić jako niemowa. – Mock chwycił profesora za przeguby i odsunął od siebie. – Ale dobrze już, dobrze, jedziemy. Tylko się ubiorę.

Profesor aż podskoczył z radości. Pewnie by się mniej cieszył, gdyby poznał powód, dla którego Mock zgodził się spotkać po raz drugi z hrabiną Gertrudą von Mogmitz. Aby nie czuć poalkoholowego i kacowego smrodu, jaki dobywał się z ust profesora Brendla, Mock zgodziłby się dzisiejszego południa na spotkanie ze wszystkimi naraz bandytami i mordercami, którymi zapełniał przez lata niemieckie więzienia.

BRESLAU, PIĄTEK 16 MARCA 1945 ROKU,

POŁUDNIE

Mock i Brendel siedzieli w pokoju widzeń już cztery godziny.

Mock oparł ręce na brzuchu i kręcił młynka palcami. Brendel wpatrywał się w niego błagalnym wzrokiem, prosząc bez słów o cierpliwość. Zaschnięte baldachimy czarnego bzu smagały pękniętą szybę okna. Strażnik drzemał na stołku. Zapadał zmierzch.

Zegar wybijał kolejne godziny. Sekundnik na eleganckim zegarku Mocka marki „Schaffhausen” kręcił się po swojej małej tarczy. Mock kręcił młynka palcami. Brendel wpatrywał się w niego błagalnie. Mock jeszcze raz pokręcił kciukami, Brendel jeszcze raz spojrzał. Wtedy Mock wstał tak gwałtownie, że upadło krzesło, na którym siedział, strażnik obudził się i chwycił walthera, Brendel zawołał: „Błagam, kapitanie”, Mock skierował się ku drzwiom, gałązki czarnego bzu waliły w szybę, Mock włożył płaszcz, drzwi otworzyły się, do pokoju widzeń weszła krępa strażniczka, która wczoraj troskliwie ocierała z potu twarz komendanta, Mock zatrzymał się, dwie inne strażniczki posadziły na krześle hrabinę Gertrudę von Mogmitz, Mock oniemiał na jej widok, Brendel rzucił się całować jej dłonie, Mock zakrył twarz maską, by pani hrabiny nie brzydził widok jego twarzy, krępa strażniczka uśmiechnęła się krzywo i opuściła pokój widzeń.

Hrabina von Mogmitz była piękną trzydziestokilkuletnią blondynką. Jej włosy związane były grubym sznurem. Ubrana była dzisiaj w skromną, szarą sukienkę, sięgającą jej kształtnych kolan, których widok przypomniał Mockowi o tym, że wczoraj chciał celebrować święto wiosny.

Wyraz jej twarzy skierował jednak jego myśli zupełnie w inną stronę. Jej duże szare oczy wypełnione były łzami. Mięśnie twarzy straciły napięcie i policzki lekko opadały ku brodzie. Drżące usta przypominały siny znak nieskończoności.

Hrabina von Mogmitz była personifikacją cierpienia. Mock zapomniał o święcie wiosny. Jego myśli stały się gorzkie i filozoficzne.

– Właśnie przywieźliśmy ją z pogrzebu – powiedziała strażniczka i dodała tonem usprawiedliwienia: – Dlatego panowie musieli czekać tak długo.

– Bardzo to wspaniałomyślne ze strony komendanta – zauważył sucho Mock – że pozwolił hrabinie na pożegnanie swej siostrzenicy.

– Komendant jest wyznawcą prawdziwej pragermańskiej religii – powiedziała strażniczka i uśmiechnęła się do Mocka – w której niezwykle ważny jest kult zmarłych. To dlatego.

– To by się nie zgadzało, panno Hellner – Brendel klęczał u stóp hrabiny von Mogmitz i patrzył ze wściekłością na strażniczkę. – Ten cham nie do końca jest posłuszny zasadom religii pragermańskiej. Ona przecież zaleca uprzejmie traktować gości, nie tak jak wczoraj.

Twarz Hellner zmieniła się nie do poznania. Wykrzywił ją grymas, który sprawił, że strażniczka stała się odrażająca jak jej myśli. Zacisnęła zęby, a skóra na twarzy napięła się, by za chwilę znów pokryć się siecią zmarszczek. Wyglądało to, jakby przez jej blade, upstrzone wągrami oblicze przebiegły krótkie fale, jakby pod skórą przemieszczały się małe insekty.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: