– Zgodził się przecież na wasze odwiedziny, mimo że wczoraj go zdenerwowaliście. Macie szczęście, że teraz go nie ma – powiedziała z zaciśniętymi zębami i wzięła potężny zamach.

Szpicruta trzasnęła o blat stołu.

– Macie pięć minut. – Na stole położyła dłoń z rozcapierzonymi palcami o poogryzanych paznokciach, Mock poczuł od niej woń potu i wódki. – Pięć, rozumiecie?

Hellner wyszła, Mock usiadł na krześle i przyglądał się hrabinie. Ta uśmiechnęła się do Mocka przez łzy zamknęła nagle oczy. Spod długich rzęs wypływały powoli słone, ciężkie krople. Wszystko to odbywało się cicho i bezszelestnie, bez szlochu i łkania. Ta rozpacz była jak płacz bohaterów Homerowych – wyniosła i heroiczna, bez udziału nosa. Mocka aż kusiło, by obetrzeć jej łzy. Nie musiał tego jednak robić. Nagle Gertruda von Mogmitz przestała płakać. Otworzyła usta. Dobył się z nich nieokreślony jęk.

Brendel szybko podsunął jej kartkę z monogramem R.B. i czarne wieczne pióro z zakręcaną skuwką.

Zaczęła stenografować. Było w tym coś pospolitego. Mock przypomniał sobie jedną ze swoich dawnych kochanek, Ingrid, która była stenografką. Dziewczyna ta kochała różowe sukienki, trwałą ondulację i skoczną muzykę, a można było jej zaimponować kotletem wieprzowymi kuflem piwa. Mock, któremu stenografowanie kojarzyło się z tą właśnie nieskomplikowaną dziewczyną, uważał tę czynność za coś równie płaskiego i banalnego, jak prasowanie i gotowanie. Teraz jednak, patrząc na hrabinę, na jej wysmukłe palce, zaczerniające papier kolistymi i kanciastymi liniami, nobilitował w swym umyśle stenografowanie i stawiał je na równi z polowaniem lub tańczeniem walca.

W jego wspomnieniach rumiana, wesoła twarz Ingrid stawała się zadumana i uduchowiona, jej spocone dłonie i krótkie palce z krwistoczerwonymi paznokciami zmieniały się w długie i wiotkie rączęta o wypielęgnowanych paznokciach, pokrytych eleganckim czerwonym lakierem. Porównania Ingrid z hrabiną, które w głowie Mocka dokonywały się automatycznie i bez udziału jego woli, były sprzężone zwrotnie.

Bo oto skomplikowane układy cielesne i wyuzdane praktyki, którym oddawał się z rumianą stenografką, pojawiły się znów przed jego oczami, lecz głównej roli nie odgrywała już w nich owa ochocza i szybko się czerwieniąca dziewczyna.

W jego rozbuchanej wyobraźni pojawiło się smukłe trzydziestokilkuletnie ciało i blond włosy, a piersi, które skakały teraz przed jego twarzą, zmieniły się z niewielkich i sterczących w dojrzałe i słodkie jak gruszki klapsy. Mock, mimo swoich sześćdziesięciu dwóch lat, czuł w lędźwiach delikatny powiew wiosny.

Profesor Brendel zaczął tłumaczyć stenograficzny zapis, Mock zawstydził się swoich myśli i zamienił się w słuch.

– Błagam pana, niech pan znajdzie mordercę mojej Berty – dukał Brendel, wydzielając woń podłego bimbru i spróchniałych zębów.

– Przecież pan jest sprawiedliwy. Ostatni sprawiedliwy w Sodomie. Powiedziano: „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”. A pan niczego tak nie pragnie jak sprawiedliwości.

Mock patrzył w oczy hrabiny, teraz nie zakryte błoną łez, lecz jasne i czyste jak woda w górskim jeziorze. Miały w sobie uległość, oddanie i ciemne obietnice, od których Mockowi zrobiło się gorąco.

Potrząsnął głową i spojrzał na zegarek. Był to bardzo skuteczny sposób na opanowanie myśli. Kapitan, z natury niecierpliwy i pedantycznie punktualny, poczuł palące zdenerwowanie. Oto kolejny zmarnowany dzień, poświęcony wariatowi i wariatce, którzy żądają od niego odszukania rosyjskiego żołnierza. Pewnie mam go przyprowadzić przed jej oblicze, a wcześniej mam się z tym Ruskiem zameldować u komendanta Gnerlicha i prosić o pozwolenie na wejście na teren obozu!

Chyba powinienem w ciągu kilku dni nauczyć się rosyjskiego, przejść na stronę wroga i wtopić się w tłum żołnierzy, przeprowadzić dyskretne śledztwo, wytropić mordercę, a potem wziąć go za ucho i kanałami dostarczyć na niemiecką stronę, tak?

Mock spojrzał na zegarek i się wściekł. Pilnował się wysiłkiem woli, by tego nie powiedzieć, przywoływał wciąż krzywdę, jaką świat wyrządził szlachetnej arystokratce, patrzył na jej smutne, a jednocześnie proszące oczy. Punktualny i akuratny Mock boleśnie odczuwał stratę dzisiejszego popołudnia, może nie tak dotkliwie, jak hrabina von Mogmitz śmierć swojej siostrzenicy, ale równie destrukcyjnie.

Rozpaczliwie starał się zachować proporcje w swych porównaniach, lecz demon niecierpliwości znów się zaktywizował i krzyczał: „Straciłeś cztery godziny, dżemper didisti” Mock uderzył ręką w stół i powiedział bardzo wolno, czując, jak lodowaty ton mrozi mu wargi:

– Hrabino, przyjechał do mnie profesor Brendel wcześnie rano. Przekazał mi prośbę o znalezienie mordercy panny Flogner. Kiedy się opierałem, przekonywał mnie argumentami biblijnymi oraz swym – tu pochylił się do ucha hrabiny, szepcząc: – smrodliwym oddechem. Przyjechałem tutaj – mówił dalej głośno – bo uległem pani rozpaczy i cierpieniu. Jestem stary i miękki jak krótko gotowane jajo. Ulegam nieszczęściu innych.

– „Zwłaszcza pięknych kobiet”, podpowiedział mu w myśli złowieszczy demon.

– I niekiedy podejmuję nieracjonalne działania. Nigdy jednak nie uczyniłbym czegoś tak głupiego i bezsensownego, jak szukanie rosyjskich gwałcicieli, ponieważ musiałbym zaaresztować całą Armię Czerwoną, proszę mnie zrozumieć!

– Proszę – powiedział Brendel, podsuwając Mockowi jakiś drukowany tekst i odczytując dalsze stenograficzne znaki, które hrabina stawiała podczas długiej wypowiedzi kapitana.

– Proszę, niech pan to przeczyta i zrozumie, dlaczego ona tak bardzo wierzy, że pan znajdzie morderców jej siostrzenicy.

Mock spojrzał na nieznany mu tekst. Był to wykład inauguracyjny na rok akademicki 1944 – 1945 na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Erlangen. Wykład opatrzony był tytułem Samosąd w prawie niemieckim. Mock zaczął cicho czytać urywek zakreślony kopiowym ołówkiem:

– „A oto inny przykład samosądu i jego konsekwencji. W roku 1927 dokonano w Breslau napadu na furgon aresztancki przewożący czterdziestodwuletniego szlifierza Klausa Roberta, oskarżonego o zgwałcenie i zamordowanie dziesięcioletniej Adeli G.

Napastnicy sterroryzowali strażników i porwali aresztowanego. Kilka miesięcy później wyłowiono z Odry ciało wykastrowanego K. Roberta. Śledztwo umorzono pół roku później z braku jakichkolwiek postępów.

W roku 1944 brat zabitego SS – Obergruppenführer Adolf Robert, chcąc oczyścić pamięć swojego brata z zarzutu morderstwa i zboczenia, wniósł o ponowne wszczęcie śledztwa w umorzonej sprawie.

Głównym podejrzanym o zorganizowanie porwania i o zamordowanie K. Roberta został Hauptmann und Polizei – Hauptsturmführer Eberhard Mock, w roku 1927 zastępca szefa Komisji Morderstw Prezydium Policji w Breslau. Zeznania świadków, uczestników napadu na furgon aresztancki, obciążyły kapitana Mocka.

Został on zawieszony w czynnościach służbowych i oddany do dyspozycji prokuratora Volkstribunal w Breslau.

Niezależnie od tego, kto był sprawcą tego samosądu, mamy tu do czynienia z motywem „samotnego mściciela”, wyraźnie kontrastujący z motywem linczu, który teraz omówimy.”

Mock przestał czytać i słuchał dalej tłumaczenia stenograficznych notatek:

– Pan jest samotnym mścicielem, jedynym sprawiedliwym. Musi pan znaleźć morderców mojej Berty. Niech się pan nade mną ulituje. Niech pan zabije mordercę, tak jak pan zabił zboczeńca Roberta. Czyżbym była za mało miłosierna, by dostąpić pańskiego miłosierdzia?

Teraz przesadziła, pomyślał Mock, porównała mnie do Boga. Poczuł w ustach niesmak. Wstał, by się pożegnać. Wtedy hrabina uklękła przednim i złożyła ręce jak do modlitwy. Wznosiła ku niemu jasnoszare oczy i składała usta do jakichś niewypowiedzianych słów. Jej pełne wargi nie były już sine. Błagalne nieme inkantacje sprawiły, że napłynęła do nich krew. Z konopnego sznurka wysunęły się pasma jasnych włosów.

Mock nie mógł oderwać wzroku od klęczącej u jego stóp kobiety z potarganymi włosami. Przez moment widział swe krótkie, grube palce, jak wślizgują się w jej włosy i przyciągają jej głowę ku sobie. Poczuł się nieswojo.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: