Mock zajechał od strony Museumplatz, przy którym dymiły wyrwy w neoklasycystycznym gmachu Śląskiego Muzeum Sztuk Pięknych, gdzie jeszcze niedawno chował się przed deszczem.

Mocka najbardziej irytowały zniszczenia figury konia, na którym siedział cesarz Fryderyk III. Dumnie wzniesione końskie nogi pokaleczone były odłamkami, a szlachetny łuk grzywy został przecięty.

Na skórzanym płaszczu motocyklisty osiadała sadza z pióropusza, który unosił się nad Urzędem Telefonicznymi Telegraficznym. Mock przyśpieszył, chcąc uniknąć zasypania przez sadzę, skręcił w Anger i zaparkował na chodniku przed wejściem do wydziału RuSHA w Breslau, kierowanego przez jego dawnego i obecnego wroga Ericha Krausa.

Otrzepując płaszcz z sadzy, wszedł do środka i natychmiast poczuł na sobie spojrzenie dwóch par oczu. Jedna z nich należała do starego portiera Oskara Handkego, którego Mock znał prawie trzydzieści lat, druga zaś do młodego strażnika o tępej twarzy pewnego siebie zdobywcy świata i kobiet, którego Mock ani nie znał, ani znać nie chciał.

Odpowiedziawszy na pozdrowienia Handkego, stał obok dyżurki i patrzył, jak portier przepisuje jego dane z legitymacji policyjnej do oprawionego w wiśniowe sukno zeszytu z napisem „Marzec 1945”. Portier Handke podniósł słuchawkę i zaanonsował komuś Hauptsturmführera Eberharda Mocka z V departamentu RuSHA.

On w tym czasie podziwiał pedanterię wpisów do zeszytu: każdy interesant wydziału Rassen – und – Siedlungshauptamt der SS w Breslau był opatrzony dwiema liczbami przedzielonymi ukośnikiem, z których pierwsza oznaczała – jak się domyślił Mock – wizytę liczoną od początku bieżącego miesiąca, druga – od początku bieżącego roku.

On otrzymał przepustkę z numerem 21/167 oraz taką oto wskazówkę od Handkego:

– Pokój numer 227, SS – Sturmbahnführer Erach Kraus przyjmie pana dyrektora kryminalnego za kwadrans.

– Dziękuję, panie Handke. – Mock odbywał dziś drugą podróż sentymentalną do czasów, kiedy nazywano go „dyrektorem kryminalnym”, w zamierzchłe lata, kiedy gorzkie myśli i poczucie beznadziei nie wypełniały mu dwudziestu czterech godzin na dobę. Nie idealizuj tych czasów, myślał Mock, mijając strażnika o twarzy toreadora, to były też czasy, kiedy miałeś do czynienia z bydlakiem, do którego teraz idziesz.

Przypomniał sobie triumfujący uśmiech byłego komendanta policji w Frankenstein, kiedy w 1934 roku pojawił się w tym gmachu jako szef gestapo w Breslau. Pamiętał jego niezłomne zasady moralne, nienawiść do Żydów, Słowian, teatru, filharmonii, alkoholu i mężów zdradzających swe żony. Nie mógł zapomnieć wymyślnego sadyzmu, jakim się odznaczał, torturując żądłami owadów jego młodego przyjaciela Herberta Anwaldta, z którym prowadzili tajne śledztwo w sprawie morderstwa Marietty von der Malten, nade wszystko zaś Mock nie mógł sobie wyobrazić, że Erach Kraus robi coś dla niego bezinteresownie.

Idąc długim korytarzem, nabierał coraz większej pewności, że Kraus, puszczając wolno brata, który wczoraj najwyraźniej cierpiał na jakieś zaburzenie umysłowe, obliguje jego samego do okazania wdzięczności. Siadłszy pod pokojem 227, analizował wszystkie punkty swojego planu, który był manewrem wyprzedzającym: on sam chciał Krausowi dzisiaj podziękować, nie czekając na żądanie spłaty długu wdzięczności.

BRESLAU, SOBOTA 17 MARCA 1945 ROKU,

TRZY KWADRANSE NA SIÓDMĄ WIECZÓR

Adiutant, z którego butnej twarzy mógłby brać przykład strażnik na dole, obejrzał dokładnie przepustkę Mocka i pokazał mu bez słowa otwarte drzwi z napisem „Rassen – und Siedlungshauptamt der SS Abteilung in Breslau”.

Mock, nie zwracając najmniejszej uwagi na impertynencję adiutanta, stanął w drzwiach i patrzył z pokorą oraz wdzięcznością na niewysoką postać w czarnym mundurze SS, siedzącą za ogromnym, lśniącym biurkiem z wielką bakelitową popielnicą.

Kraus pomarszczył się i skurczył wraz z upływem lat jak stare jabłko.

– Heil Hitler! – wrzasnął Mock i wystrzelił ramię do góry, trzaskając obcasami.

– Heil Hitler! – odwrzasnął Kraus, podskakując za biurkiem w hitlerowskim pozdrowieniu.

– Proszę siadać, panie kapitanie.

– Dziękuję. – Mock usadowił się na twardym stoiku naprzeciw biurka.

Kraus patrzył uważnie na poparzoną twarz Mocka, na jego skórzany płaszcz pokryty tłustą sadzą. Zmrużył oczy w jakiejś namiastce uśmiechu. Ale usta ani drgnęły, nawet wtedy, gdy budynek zatrząsł się od wybuchu. Zajęczała szyba, która wypadła na bruk wewnętrznego dziedzińca. Potem zaległa cisza przerywana szmerem sypiącego się tynku. Kraus najwyraźniej nie miał zamiaru przerywać milczenia.

– Dziękuję, panie, SS – Sturmbahnführer, za ocalenie mojego brata – powiedział Mock, patrząc nieśmiało na Krausa. – Rzeczywiście miał pan rację. Mój brat był pijany.

– Jest pan bohaterem, kapitanie – powiedział Kraus, bębniąc paznokciami po stole. – Jakże mógłbym oddać do eutanazji brata bohatera z Drezna?

– Tak. Już Eurypides wiedział, że wino sprowadza na człowieka szaleństwo. Trudno czasem odróżnić człowieka pijanego od szalonego.

– Wprost przeciwnie. – Kraus przestał bębnić. – Bardzo łatwo. Wystarczy powąchać. Ja powąchałem pańskiego brata. Śmierdział tylko swoim gównem. Nie alkoholem. Zatem był pijany czy szalony, co, kapitanie?

– Mój brat jest alkoholikiem w stanie abstynencji. – Mock był przygotowany na to pytanie.

– Wie pan, co wyrabiają alkoholicy, kiedy odstawią alkohol i nie zażywają żadnych leków?

– Nie wiem. – Głos Krausa stał się poirytowany. – Natomiast wiem, co uczyniłby każdy na moim miejscu, kiedy ujrzałby takiego obesrańca jak pański brat. Oddałby go do eutanazji, rozumie pan!

– Jestem bardzo zobowiązany, panie SS – Sturmbahnführer. – Mock był przygotowany na obelgi oraz na lekceważące pomijanie jego stopnia wojskowego.

– I chciałbym się teraz panu odwdzięczyć.

– Jak? – Kraus obcinał szczypczykami koniec cygara i udawał całkowitą obojętność.

– Zbrodnia zhańbienia rasy. – szepnął Mock i umilkł znacząco.

– No jest taka zbrodnia – mruknął Kraus, wypuszczając kłąb dymu. – Zechce pan dokończyć zdanie, czy będzie pan rozmawiał ze mną jak ostatnio pański brat?

– Wysoki oficer gestapo – Mock w jednej chwili odgadł po zwrocie „zechce pan”, że Kraus na chwilę zrezygnował z dalszego upokarzania rozmówcy – gwałci polskie robotnice z fabryki Famo. Wiem to z całą pewnością i mogę o wszystkim panu powiedzieć. Bardzo łatwo go pan znajdzie. Nie pamiętam dobrze jego nazwiska. – I nagle Mock doznał częściowego olśnienia.

– Brzmi ono podobnie jak nazwisko poety Heinego. Zatrzymanie go wydłużyłoby listę pańskich wielkich sukcesów jako szefa tego tak potrzebnego nam Niemcom wydziału. Dałoby nam wszystkim pewność, że nawet w trudnych dniach dekadenckie postawy są tępione z całą surowością.

Kraus wstał i okrążył dwukrotnie ciężkie biurko. Nagle zatrzymał się przed Mockiem. Śmiały się już nie tylko jego oczy, śmiały się również usta. Cała pomarszczona głowa kiwała się, rozjaśniona przyjacielskim uśmiechem.

– Dlaczego pan siedzi na tym twardym taborecie, kapitanie Mock? – powiedział, ukazując mocne, zdrowe zęby, między którymi tkwiły włókna jakiegoś mięsa. – Tutaj siedzą aresztanci i przesłuchiwani. Dlaczego nie usiądzie panna fotelu pod palmą? Dlaczego nie zapali pan cygara, kapitanie?

BRESLAU, SOBOTA 17 MARCA 1945 ROKU,

SIÓDMA WIECZÓR

Willy Reimann, adiutant SS – Sturmbahnführera Krausa, patrzył na zegarek i odliczał już minuty do końca dnia pracy. Czekał z utęsknieniem na moment, kiedy wreszcie uwolni się od „wściekłego psa Krausa”, jak nazywał w myślach swojego szefa.

Najbardziej Reimanna irytowały sytuacje, wcale nierzadkie, kiedy Kraus wylewał na niego kubły przekleństw za coś, co wcześniej kazał mu zrobić. Pewnego razu wyzwał go od ostatnich idiotów za wyrzucenie listu jakiejś niewiasty, która doniosła, że jej sąsiad jest krypto – Żydem. Kraus twierdził, że kobieta nachodziła go już wielokrotnie i nie ma pojęcia, jak wygląda Żyd. Kiedy okazało się, że jest to żona siostrzeńca burmistrza, Kraus wpadł w szał i obsobaczył Reimanna, że nie prowadzi należycie korespondencji wydziału. Kiedy on się bronił, powołując się na rozkaz, Kraus go spoliczkował.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: