Adiutant obawiał się, że podobna sytuacja może nastąpić i dzisiaj, kiedy zjawił się u Krausa ten dziwny kapitan z poparzoną twarzą. Reimann zastosował się do rozkazów szefa i potraktował przybysza bardzo chłodno, pokazując mu palcem otwarte drzwi gabinetu. Po pięciu minutach Kraus wypadł do sekretariatu i nakazał adiutantowi przygotować dwie filiżanki prawdziwej kawy.

Już wtedy rzucał gniewne spojrzenia. Reimann czuł, że będzie miał dzisiaj zepsuty humor.

Teraz, po prawie półgodzinnej pogawędce, Kraus otworzył drzwi i żegnał się wylewnie z gościem.

– Willy – powiedział do adiutanta oschłym tonem – za godzinę chcę widzieć na moim biurku wykaz wszystkich pracowników gestapo w Breslau. Potem możesz iść do koszar. Jutro rano na twoim biurku znajdziesz tę samą listę z podkreślonymi nazwiskami. Napiszesz list do szefa gestapo z prośbą o przysłanie do mnie na rozmowę ludzi noszących podkreślone przeze mnie nazwiska. – Kraus spojrzał na Reimanna przeciągle i wrzasnął: – Zrozumiałeś rozkaz, idioto jeden? Czy znowu go zrozumiesz opacznie, jak dzisiaj, kiedy ci kazałem bardzo grzecznie potraktować pana kapitana Mocka? Przeproś pana kapitana za swą arogancję, ale już!

– Przepraszam – bąknął Reimann.

Nie pomylił się. Znał dobrze swojego szefa.

BRESLAU, SOBOTA 17 MARCA 1945 ROKU,

KWADRANS NA ÓSMĄ WIECZÓR

Kapral Hellmig cieszył się, że dziś po raz ostatni pilnuje przejścia na Viktoriastrasse. Bliskość linii frontu wzbudzała w nim niejasny lęk. Nie był to nawet strach przed dostaniem się do niewoli, przed nieludzkimi syberyjskimi temperaturami czy przed kulą w tył głowy. Hellmig bał się nieokreślonego potwora, który czyhał przy wejściu do przeklętej piwnicy.

Jawił mu się on jako wampir czy wilkołak ukryty w piwnicznej ciemności, żywiący się szczurami i padliną. Kapral wspominał opowieści, jakie snuli szeptem weterani z frontu wschodniego, rekonwalescenci, którzy tak jak Hellmig leczyli rany w Karlsbadzie.

Słyszał o skośnych oczach barbarzyńców, o ich pogardzie dla śmierci oraz o dręczących ich chorobach i insektach. Bał się tamtych jak dżumy, jak nieokiełznanej zarazy – zresztą głęboko wierzył, że są oni jej nosicielami. Dlatego obserwował uważnie każdego szczura, który biegł tunelem od „ruskiej strony”, od Viktoriastrasse – czy aby nie słania się, czy nie pluje krwią i czy nie zwija się w męczarniach.

Ponieważ nie dane mu było widzieć u gryzoni objawów choroby, przeklinał swój własny strach przed wyimaginowaną dżumą i strzelał ze złości do małych stworzeń, ignorując nieśmiałe głosy podwładnych o konieczności oszczędzania amunicji.

Teraz zrobił to samo. Widząc przemykającego się szczura, wypalił.

Przez chwilę rykoszet gwizdał i świstał po ścianach. Szczur uszedł z życiem, co jeszcze bardziej rozsierdziło Hellmiga. Wymierzył ponownie, lecz nie strzelił.

Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Ciężką i nieprzyjazną. Kapral wzdrygnął się, odwrócił i ujrzał czarną maskę, ledwie zasłaniającą spalone, poorane oblicze.

Hellmig krzyknął. Wydawało mu się, że to właśnie wampir z jego lęków.

– Nieładnie, kapralu, tak strzelać do pożytecznych stworzeń – powiedział stary. – Nie zdajecie sobie nawet sprawy, jakie one mądre. A teraz do rzeczy.

Poznajecie mnie, kapralu?

Przedwczoraj rano, hasło: Dum spiro.

– … spermo – odpowiedział kapral.

– Spero, kapralu Hellmig – uśmiechnął się Mock. – Jak byłem w waszym wieku, też myślałem tylko o jednym. Poznajecie mnie?

– Tak, poznaję, panie kapitanie. – Hellmig patrzył na Mocka z niepokojem człowieka, którego zwierzchnik przyłapał na marnowaniu amunicji.

– Mam do was kilka pytań. – Mock spojrzał w górę, w stronę tunelu, skąd z sufitu sypnęły smugi kurzu.

– Czy w ostatnich dniach ktoś oprócz mnie przedostawał się na rosyjską stronę?

– Tak – odparł Hellmig i zaczął wytężać pamięć. Cieszył się, że ten wysoki oficer kripo nie robi mu żadnych uwag na temat rozrzutności, z jaką strzelał do szczurów. Chciał jak najlepiej i jak najdokładniej opisać tych ludzi. – W środę 14 marca zacząłem służbę tutaj. Wieczorem tego dnia przyjechał jakiś kibelwagen. Kierował nim oficer w mundurze SS. Po mojemu podporucznik. – SS – Obersturmführer. – Mock czuł się jak przed laty, gdy wpadał na trop, gdy czuł woń strachu u zwierzyny, gdy w poszukiwaniu przestępców przenikał wzrokiem wyobraźni ściany domów.

– Był sam?

– Nie, obok niego siedział jego adiutant.

– Jak wyglądał?

– Nie przyglądałem mu się dokładnie. Wydawało mi się, że spał.

– Spał?

– Tak wyglądał. Siedział bez ruchu na przednim siedzeniu, obok kierowcy, tego SS – Obersturmführera, i miał zamknięte oczy.

– Możecie podać mi jakąś cechę tego adiutanta? Duży, mały, gruby, łysy, rudy?

– Mały, skulony. W płaszczu przeciwdeszczowym i kapturze. Spał.

– Dobrze, kapralu. – Mocka ogarnęła taka niecierpliwość, że poczuł swędzenie pleców. – A teraz przedstawcie mi całą sytuację. Po kolei. O której przyjechali?

Co mówili? Czy wydawali wam jakieś polecenia? Co mu odpowiadaliście? Mówcie wszystko!

– Dobrze. – Trzy zmarszczki na czole były znakiem intensywnej pracy mózgu.

– Przyjechali wieczorem. Zacząłem służbę. Ten SS – Obersturmführer był nieprzyjemny. Nie taki jak pan. Darł się, wydawał rozkazy, nie pokazał żadnych dokumentów, a kiedy je chciałem zobaczyć.

– Po kolei, kapralu. – Mock wyjął papierosy. – Mówcie po kolei, bo przestanę być taki przyjemny, zwłaszcza że nie lubię szczurobójców – groźbę swą złagodził uśmiechem i podał kapralowi ogień.

– Przyjechali wieczorem. Ten Obersturmführer krzyknął, że jedzie na ruską stronę. Kiedy go ostrzegłem, że tam niebezpiecznie, wydarł się na mnie, że jestem od słuchania jak dupa… – Hellmig się zawahał.

– Powtórzcie każde jego słowo, choćby wulgarne. – Mock wypuścił ku sufitowi kłąb dymu.

– Że jestem od słuchania jak dupa od srania – powiedział Hellmig z wyraźnym niesmakiem. – Następnie zażądał hasła i odzewu.

Podałem mu, potem ruszył.

– Jakie było hasło?

– Nasze zwykłe. Hasło: „Wzgórze Liebicha”, odzew: „Cukrownia”.

– Dobrze. Podaliście mu hasło i co dalej? – Mock spojrzał na mały ruchomy cień pod ścianą.

– Powtórzył je i zajechał pod wejście do schronu. Nie tak jak pan. Pan wtedy zostawił motocykl i poszedł na piechotę z tym drugim panem. – Hellmig przerwał i spojrzał znów na cień szczura.

– Mów o nim, nie o mnie! I skup się! – Mock czuł wzbierającą irytację.

– Dobrze. – Hellmig zdusił wypalonego do połowy papierosa, a resztę schował za ucho. – Podjechał do włazu i nic więcej nie widziałem. Słyszałem tylko huk drzwi.

– Obaj wyszli z kibelwagena? – zapytał Mock.

– Nie widziałem. Z mojej pozycji źle widać. Żarówka nad włazem do schronu nie paliła się tak jak teraz.

– Po jakim czasie wrócili? – Mock spojrzał na żarówkę, która wyglądała jak odwrócona czaszka.

– Wrócił tylko ten esesman. Tamten zginął.

– Opowiadajcie po kolei. – Mock czuł, że traci cierpliwość. Z wiekiem stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Kiedyś podczas całonocnego przesłuchania mógł wychwytywać subtelne sprzeczności, bawić się zarzucaniem delikatnej sieci synonimów, łapać za słowa, teraz chętnie waliłby batem po tej tępej mordzie.

– Z włazu wynurzył się SS – Obersturmführer, tak? Wszedł pod plandekę, tak?

Podjechał do waszego stanowiska, tak? Był tylko on? Tak właśnie było, kapralu?

– Tak, tak było – odrzekł Hellmig. – Podjechał do nas. Był sam. Powiedział, że jego adiutant nastąpił na minę i że nie ma czego po nim zbierać.

– Czy coś wydało ci się dziwne? – zapytał Mock. Zadawał to pytanie zawsze na końcu. Uważał je za najważniejszy fragment przesłuchania.

– Coś było niezrozumiałe, coś zaskakujące?

– Wszystko – odpowiedział Hellmig. – Wszystko było dziwne. Od początku do końca.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: