– A co w tym wszystkim było najdziwniejsze?

– To, że było mu wesoło.

– Kiedy i komu? – Mocka zaswędziały plecy, jakby maszerowała po nich kolumna mrówek.

– Temu esesmanowi było wesoło – mruknął kapral. – A kiedy? Wtedy kiedy mówił, że tamtego rozszarpała mina. Wtedy suszył zęby. A jeszcze.

– Jeszcze co? – zapytał Mock.

– Sam adiutant był bardzo dziwny. Jakiś taki.

– Jaki?

– Jak pedał. Chyba umalowany. Nie wiem zresztą.

Mock zgasił papierosa o ścianę tunelu. Wiedział, że to, co zaraz zrobią, będzie trudne dla kaprala Hellmiga, który – jak można było wnioskować z jego młodego wieku i szczerych reakcji – niedawno znalazł się w armii i być może jeszcze nie strzelał do żadnych istot żywych poza szczurami.

Być może kapral Hellmig nigdy nie widział trupa, nie czuł trupiego smrodu.

A teraz zobaczy trupa poszatkowanego kawałkami metalu, ciało wzdęte od gazów, otoczone wianuszkiem swych ulubionych gryzoni. Spojrzy, w twarz zmarłego i nie dojrzy oczu, tylko dwie dziury wyszarpane ostrymi ząbkami małych zwierząt. Jak zachowa się kapral Hellmig – to było jasne. Ale co powie, kiedy już wyrzuci z siebie całą zjedzoną dziś zupę? Co wtedy powie młody kapral? Kogo rozpozna w gnijącym ciele? Czy małego, skulonego, sennego i umalowanego adiutanta tajemniczego SS – Obersturmführera?

– Idziemy – powiedział Mock. – Weźmiemy tego trupa. Żaden niemiecki żołnierz nie może tam zgnić. Musi zostać pochowany.

– Nie dam rady – Hellmig był przerażony. – Nie mogę. Nigdy nikogo nie grzebałem.

– Idziemy – powtórzył Mock. – Wszyscy jesteśmy grabarzami.

Poszli i wszystko poszło tak, jak to przewidział Mock. Nawet pomógł kapralowi w wypompowaniu z siebie kilku menażek zupy. Wszystko z jednym wyjątkiem. Trup miał oczy zachowane w nienaruszonym stanie. Hellmig zapewniał i bił się w piersi, że nigdy wcześniej nie widział tej twarzy. Zaklinał, że na pewno nie był to adiutant esesmana.

BRESLAU, SOBOTA 17 MARCA 1945 ROKU,

ÓSMA WIECZÓR

Kibelwagen i ciężarówka wypełniona żołnierzami zatrzymały się z piskiem opon.

Kapral Werner Prochotta z trudem wygramolił się spod plandeki i ruszył stronę posterunku przy podziemnej Viktoriastrasse. Koło zasieków z drutu kolczastego kłębili się ludzie. Obiektem ich zainteresowania był stary kolejarz, który sprawiał wrażenie pijanego. Stał wśród żołnierzy i bełkotał coś, pokazując palcem na wielki właz do bunkra, oświetlony słabą żarówką. Prochotta zbliżył się do zgromadzenia i rzekł do jednego z żołnierzy:

– Gdzie jest dowódca tego posterunku? – Donośny głos Prochotty zagrzmiał w pauzie pomiędzy dwiema bełkotliwymi wypowiedziami kolejarza.

– Jestem jego zmiennikiem.

Wszyscy żołnierze odwrócili się do Prochotty. Ich twarze były złe i napięte w jakimś oczekiwaniu. Spośród nich wyszedł młody człowiek bez czapki.

– Kapral Jürgen Hellmig – powiedział. – Jestem dowódcą.

– Kapral Werner Prochotta – przedstawił się przybyły.

– Jestem pana zmiennikiem, a tam – wskazał dłonią na grupę żołnierzy siedzących na ciężarówce – są moi ludzie.

– Proszę o rozkaz i przepustkę – Hellmig włożył czapkę i spojrzał wrogo na swojego zmiennika.

Wiedział, że podobne uczucia targają jego ludźmi. Siedzieli tutaj przez tydzień na rubieży Wielkich Niemiec, mieli poczucie, że bronią cywilizacji, że są potrzebni ojczyźnie, nawet jeden z nich ułożył pieśń o podziemnym bastionie Breslau, który prędzej zostanie zasypany, niż się podda, a teraz przychodzi jakiś bubek i każe im iść znów pod rozkazy znerwicowanego kapitana Springsa. Hellmig czuł przez chwilę, że nie może żyć bez tego, czego tak się bał i co chciał jak najszybciej zostawić za sobą.

Jutro zamiast oddechu groźnego potwora, który czaił się za betonowymi drzwiami bunkra, będzie czuł smród palonej gumy i rozlanej benzyny, a zamiast napiętego oczekiwania – mdłą i nijaką rutynę obsługi słynnych kruppowskich armat 8, 8. Hellmig nigdy nie sądził, że można uzależnić się od strachu.

– Dobrze, dziękuję – powiedział, przyglądając się pulchnemu, gładko ogolonemu obliczu kaprala Prochotty w kenkarcie.

– Wracamy na powierzchnię! – powiedział do swoich ludzi, którzy wlepiali nieprzyjazny wzrok w zeskakujących z ciężarówki kolegów.

– Chwileczkę. – Tłusty Prochotta w swoim czystym, odprasowanym mundurze i z równym przedziałkiem we włosach sprawiał na Hellmigu wrażenie prymusa.

– Teraz ja poproszę pana o kenkartę. Wszystko musi być zgodne z przepisami. Trzeba to wpisać do księgi raportów. Kapitan Springs zarządził prowadzenie od dziś księgi raportów.

– Już panu daję – Hellmig włożył rękę do kieszeni, zmienił się na twarzy, zaczął gorączkowo przeszukiwać kieszenie. – O cholera, nie mam.

– Spojrzał na Prochottę roztargnionym wzrokiem. – Musiałem ją zgubić, jak rzygałem.

– Patrz, Jürgen! – krzyknął jeden z ludzi Hellmiga. – Ucieka. Patrz, jak szybko zapierdala!

– Kto? Szczur? – zapytał Hellmig, wciąż szukając dokumentów.

– Nie. Ten stary kolejarz – powiedział Prochotta, wyciągnął pistolet i wymierzył, przymykając jedno oko. – To może być ruski szpieg!

– Nie strzelaj! – wrzasnął Hellmigi podbił rękę Prochotty.

Kula trafiła koło żarówki oświetlającej właz.

– Łapać go!

Ludzie Hellmiga rzucili się w pościg za kolejarzem. Nie zdążyli. Był już za daleko. Trzasnął właz do bunkra. Żołnierze zatrzymali się i spojrzeli na swego dowódcę.

– Zostawić go! – krzyknął Hellmig. – To zbyt niebezpieczne! Tam są miny!

Kapral Hellmig pamiętał rosyjskie ostrzeżenia na ścianach, które wczoraj pokazywał mu Mock. Stary o nich jednak zapomniał i stał się ofiarą złożoną wilkołakowi, mitycznemu potworowi, który czyhał za potężnymi drzwiami bunkra.

Bestia połknęła starego kolejarza i wypuściła z paszczy ogień i dym, które buchnęły przez otwarty właz do bunkra, a potem wyrwały z zawiasów potężne drzwi.

Oddech bestii potoczył je kilka metrów, a potem sadzą pokrył wszystko – włącznie ze świeżo odprasowanym mundurem kaprala Prochotty.

BRESLAU, NIEDZIELA 18 MARCA 1945 ROKU,

SIÓDMA WIECZÓR

Corneliusa Wirtha i Heinricha Zupitzę nazywano „szczurami z Breslau”.

To określenie, jakkolwiek niespecjalnie podobało się im samym, dobrze charakteryzowało ich działalność.

Świat podziemnego, nielegalnego handlu w Breslau był przestrzenią, nad którą panowali wraz z dowódcami oddziałów wojskowych poruszających się podziemnymi tunelami i wraz z kierownikami wydziałów fabryk zbrojeniowych, które w podziemiach miały swe magazyny i dla których tunele Breslau były dogodnymi drogami transportu.

Przestrzeń tę kontrolowali ze swojego nowoczesnego mieszkania przy Dahnstrasse 37, a – ściśle mówiąc – z małego bunkra wykopanego w ogrodzie. Miał on dobre połączenie z korytarzem prowadzącym do pododrzańskiego labiryntu tuneli, które łączyły się z wielką arterią, dochodzącą do budowanego właśnie lotniska na Kaiserstrasse.

Z tej żyły komunikacyjnej raz na jakiś czas skręcały motocykle w plątaninę źle oznakowanych korytarzy z wykwitami plam wilgoci na ścianach. Tymi korytarzami co jakiś czas wędrowali adiutanci z podziemnych oddziałów oraz kierownicy zmiany z tajnych fabryk zbrojeniowych.

Z niepokojem szli wilgotnymi korytarzami, nasłuchując szumu wód podziemnych. Ich niepokój wzmagał się, kiedy w pewnym momencie napotykali ogromnego niemowę, Heinricha Zupitzę, który prowadził ich do małego bunkra w ogrodzie swojego pryncypała Wirtha. Uspokajali się dopiero, kiedy stary Cornelius Wirth, kiwając głową, akceptował ich rozliczenia ze sprzedaży syntetycznej benzyny, produkowanej w zakładach w Policz i transportowanej jeszcze do niedawna Odrą. Popyt na ten towar był ogromny, zwłaszcza wśród opuszczających Breslau bogaczy. Mogli oni łatwo kupić choćby największą ciężarówkę, lecz rygorystyczne ograniczenia sprzedaży benzyny, która była przeznaczona wyłącznie na potrzeby wojska, sprawiały, że wypełnione wszelkim dobrem i dziełami sztuki samochody stały bezużyteczne na podjazdach ich pałaców.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: