– A co jest na tych mundurach? To, co się świeci.
– To cekiny – odpowiedziała dziewczyna. – Hauptscharführer Heide lubi dziewczyny w mundurach z cekinami.
BRESLAU, ŚRODA 21 MARCA 1945 ROKU,
JEDENASTA WIECZÓR
Klara Mesletzky była bardzo rozczarowana dzisiejszym zachowaniem kapitana. Już myślała, że wrócą dawne czasy, kiedy ulubiony klient prawił jej komplementy i uczył ją gry w szachy.
Spędzali wtedy ze sobą całe wieczory i noce, a Klara chwilami łapała się na myśli, że chyba jest zakochana w tym starszym dżentelmenie o kanciastej twarzy i nienagannych manierach. Odrzucała jednak szybko tę myśl, pamiętając o przestrogach doświadczonych koleżanek, które mówiły, że prostytutka może zakochać się wszędzie i w każdym – tylko nie w burdelu i nie w swoim kliencie. Pamiętała o tym i teraz, kiedy klęczała przed esesmanem i czuła jego twarde palce na swoich uszach.
Robiła to, co umiała najlepiej, bo została hojnie opłacona przez swojego kapitana. Na jego to rozkaz kwadrans temu podeszła do wygodnie rozpartego na sofie miłośnika mundurów z cekinami i oznajmiła mu, że jest gotowa dla niego zrobić wszystko i że właściciel puffu już za to wszystko zapłacił. Hauptscharführer Hans Heine znał dobrze majora Ottona von Schebitza i jego zasadę, że najlepsi stali klienci powinni być raz na jakiś czas honorowani darmowymi usługami.
Klara na wyraźne polecenie swojego kapitana w masce nie zamknęła na klucz drzwi odsepare. Nie sądziła, że jej stały klient będzie się przyglądał przez szparę w drzwiach. On nie był taki. Coś tu nie grało.
Esesman nawet nie zauważył, że dziewczyna nie przekręciła klucza w zamku. Zrzucił spodnie i wychwalając w duchu niezłomne pryncypia majora, trzymał teraz mocno nieco odstające uszy dziewczyny i przyśpieszał jej ruchy. To, co nagle poczuł w oczach, tonie był pył rajskich kwiatów. Łzy, które wytrysnęły mu na policzki, nie były łzami wywołanymi orgazmem, a paraliż, który go ogarnął i rzucił o podłogę, nie był miłosnym spazmem. Heide podrygiwał na podłodze, jakby wykonywał ruchy frykcyjne, a jego rozdęte płuca już nie chwytały powietrza.
Przerażona dziewczyna patrzyła, jak jej kapitan zawija esesmana w dywan. Przedtem wbił strzykawkę w owłosione udo esesmana, a potem usiadł na osobliwym pakunku, otrzepał rękaw z białych kryształków i uśmiechnął się do Klary.
– Byłaś bardzo dzielna – powiedział. – A jeszcze dzielniejsza będziesz, jeśli nie powiesz nikomu o tym, co się tu zdarzyło.
Twoje koleżanki zajmują się już innymi gośćmi i nie wiedzą, co się dzieje z Hauptscharführerem. A my posiedzimy tutaj wspólnie jeszcze parę chwil. Nie musisz dziś pracować. Zdrzemnij się, kochanie, miałaś ciężki wieczór.
Kapitan wziął ją na ręce i położył na sofie, otulił kocemi pogłaskał po policzku. Jego dwukolorowe oczy były bardzo dobrotliwe.
– Byłaś bardzo dzielna – powiedział. – Jak się obudzisz, zajrzyj pod poduszkę. Tam będzie coś dla dziecka. Od świętego Mikołaja.
BRESLAU, ŚRODA 21 MARCA 1945 ROKU,
PÓŁNOC
Dwaj strażnicy puffu w podziemiach Neumarkt, Drieschner i Jagode, smakowali amerykańską whisky, którą im zapłacił mały staruszek o wąskiej, lisiej twarzy.
Zapłata była bardzo hojna, ale zdecydowanie uzasadniona. Strażnicy mocno naraziliby się swojemu szefowi, majorowi von Schebitzowi, gdyby dokonał on dzisiaj inspekcji w swoim lokalu i odkrył, że przebywa w nim ktoś, kto nie jest oficerem, lecz przemytnikiem.
Bo właśnie tak obaj strażnicy określili profesję człowieka o lisiej twarzy, kiedy spojrzeli na jego nienaganny garnitur z angielskiej wełny, sygnet na małym palcu, a nade wszystko, kiedy otrzymali cztery butelki amerykańskiej whisky jako zapłatę. Nie dziwili się zatem, że ten przemytnik pragnie nobilitacji i chce poznać, jak się wyraził, „oficerskie kurwy”. Nie dziwiło ich również, że tego samego pragnie jego milczący kolega o wyglądzie wołu.
– Każdy by chciał je poznać, co, Jagode? – zarechotał Drieschner i otworzył butelkę. – No to po całym!
Strażnicy wypili z jednej szklanki, odmierzywszy wcześniej pudełkiem zapałek poziom płynu. Staruszek o lisiej twarzy zniknął wraz ze swoim kolegą w dalszych salach puffu.
Wieczór toczył się wolno, jak zwykle w dzień powszedni. Czasami zadrżał sufit, jak zwykle w tych czasach. Mijały godziny. Do puffu wszedł jakiś oficer i kupił jak większość klientów bilet na jedną godzinę. Drieschner, wpisując sumę do raportu kasowego, zauważył, że cyfry zjeżdżają w dół, przekraczają granicę rubryki, a potem powiększają się i dziwnie pęcznieją. Drieschner pochylił głowę i zobaczył, jak Jagode wlewa kolejkę do szklanki i pyta:
– No to co, Helmut, po całym?
Ostatnie, co strażnik Drieschner zapamiętał z tego wieczoru, to była szyjka butelki, z której wylewał się złoty płyn. Jagode nie mógł trafić do szklanki. Lał po blacie stołu i po raporcie kasowym.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
TRZECIA W NOCY
W ogołoconym mieszkaniu na Viktoriastrasse blask palonego przez Rosjan ogniska pełzał po ścianach i po suficie. Mock stał przyklejony do ściany przy oknie i uważnie przyglądał się sześciu rosyjskim żołnierzom, którzy rozgrzewali się śpiewem i gorzałką popijaną z menażek. Tęskne i słodkie melodie płynęły w germańskiej przestrzeni, wlatywały do niemieckich mieszkań i snuły się po niemieckich ulicach. Mock spojrzał na trzymaną w ręku czapkę kolejarską swojego brata, którą znalazł w piwnicy. Rosyjskie dumki były requiem dla jego brata, kiedy tydzień temu uniósł się do Walhalli.
Mock dał znak swoim ludziom. Wirth i Zupitza ułożyli Heidego na podłodze pokoju, w którym zgwałcono Bertę Flogner. Wirth wyciągnął kajdanki. Szczęknęły kluczyki.
Lewy przegub Heidego i rama okna, które straciło w wyniku przeciągu szybę, zostały połączone. Ciało gestapowca wisiało tylko na przykutym do okna ramieniu.
Jego stawy zareagowały bólem. Najpierw ogarnął on nadgarstek, a potem obojczyk.
Heide obudził się i mrugał powiekami, chcąc wytworzyć choćby cień podmuchu, który by zmiótł z jego powiek drobinki pyłu. W końcu otworzył oczy i spojrzał na swoich prześladowców. Mock, Wirth i Zupitza, ci dwaj uzbrojeni w schmeissery, kucali pod ścianą i byli niewidoczni z ulicy. Mock zbliżył się do Heidego na czworakach i uśmiechnął się do niego.
– Powiedz mi, Hans – szepnął – co robisz, żeby ci było całkiem dobrze?
Wystarcza ci zwykłe ruchanie?
Heide chciał coś powiedzieć, ale uniemożliwił mu to bandaż. Chciał go zerwać z ust, ale jego ręka tkwiła w żelaznym uścisku Zupitzy. Patrzył z przerażeniem, jak Mock podsuwa mu pod nos szyjkę stłuczonej butelki.
– Wsadzasz wtedy dziewczynie butelkę – szeptał Mock. – I wtedy jest ci całkiem dobrze, co, świński ryju? Wtedy jest już mokro, co?
Heide rzucił się gwałtownie. Jego ręka trzasnęła ostrzegawczo. Zamknął oczy i osunął się na podłogę. Przed upadkiem uchronił go łańcuch kajdanek. Rama okna również zareagowała na zmianę pozycji esesmana i uderzyła o ścianę, czyniąc spory huk.
Rosjanie na zewnątrz przestali śpiewać. Zapadła cisza.
Mock dał znać Zupitzy i ten chlasnął Heidego po twarzy otwartą dłonią. Mock wyszeptał coś, co zwerbalizowało ponure przeczucia gestapowca:
– To nie jest sąd, skurwysynu, to jest wykonanie wyroku! Nazywam się Eberhard Mock. Nie zapomnij mojego nazwiska w piekle!
Rosjanie, zaalarmowani hukiem okiennej ramy, głośno się naradzali. W końcu Niemcy usłyszeli szuranie ich butów po bruku ulicy. Mock wziął od Wirtha schmeissera i stanął w oknie. Kiedy naciskał spust, ujrzał otwarte ze zdumienia oczy Rosjan. Huk strzałów wstrząsnął kamienicą. Dymiące łuski skakały po podłodze. Mock stał mocno na nogach i widział wyraźnie obłoki kurzu na bruku, odpryski kamienia i krew rozlewającą się pod nogawką jednego z rosyjskich żołnierzy. Wtedy z sufitu runęły kawałki cegieł i strzyknęły smugi tynku.