– W nogi! – krzyknął Mock i wszyscy trzej wyskoczyli z pokoju. – W piwnicy uważać na miny!

Kroki Wirtha i Zupitzy zadudniły na schodach. Mock stanął w drzwiach mieszkania, by po raz ostatni spojrzeć na Hauptscharführera Hansa Heidego, który miotał się, przykuty do okiennej ramy. Mock rzucił się w ślad za swoimi ludźmi. Kiedy zbiegał do piwnicy, fala uderzeniowa po wybuchu granatu wysadziła oszklone wahadłowe drzwi i ostre kryształki sypnęły po schodach i po płaszczu Mocka.

Zbiegł do piwnicy. Za sobą słyszał kroki i głośne krzyki. Kiedy już był w bezpiecznej ciemności podziemi, wśród znanych nieprzyjemnych woni i przyjaznych dźwięków szczurzego popiskiwania, poczuł silny podmuch, który rzucił nim na odległość kilku metrów. Uderzył plecami o ścianę i osunął się na klepisko. Obok głowy przeleciały mu fragmenty drzwi do piwnicy. Syknął z bólu, kiedy poczuł na swojej zniszczonej twarzy ostre ukłucia. Drzazgi wbijały się w naciągniętą skórę. Na usznych małżowinach poczuł ciepłe strumyki. Podniósł się i ruszył, kulejąc, w stronę swej ojczyzny. Minął wzdęte ciało trupa, minął miękkie placki, jakie zostały po jego bracie, i stanął w drzwiach schronu, w którym błyskały już zaniepokojone oczy Wirtha i Zupitzy.

Po chwili był w swoim Breslau, ocierał krew z uszu, wyjmował drzazgi z brody i usiłował odpędzić natarczywą myśl, że podczas ucieczki zgubił gdzieś czapkę kolejarską – jedyną pamiątkę po swoim zmarłym bracie.

Tym wyrzutem sumienia została wzbudzona inna jeszcze myśl: nie zdążył zapytać Heidego o list, który otrzymał Franz. Jestem roztargniony, powiedział cicho do siebie, sprawiedliwość jest ślepa i roztargniona.

BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,

DZIESIĄTA RANO

Karen nacięła skórę kaszanki i na talerz wypłynęła brunatna, gęsta lawa, a na jej powierzchni pływały kostki tłuszczu i kulki kaszy. Widelec przycisnął kromkę razowego chleba, która wciągnęła jak bibuła lepki wyciek z kaszanki. Mock odkroił drżące białko jajka sadzonego, posypał je pieprzem, solą i startą na proszek gorczycą. Potem lekkim ruchem noża przedarł powierzchnię żółtka, a ono popłynęło wąską smugą, która zakręciła obok ósemki kiszonego ogórka. Łyknął kawy zbożowej, która zaprawiona byłą goryczą cykorii i sacharyną.

Przy stole państwa Mocków jedynie napój śniadaniowy trącił dziś goryczą. Oboje czuli jeszcze słodycz wczesnego poranka, kiedy Eberhard przyszedł o piątej do domu i obudził swą żonę tak, jak ona najbardziej lubiła.

Karen po raz kolejny, nie wiadomo już który w ich piętnastoletnim pożyciu, uwierzyła swojemu mężowi, kiedy zapewniał ją po miłosnych euforiach, że właśnie zakończył sprawę, którą ostatnio prowadził, i że dziś uda się do szpitala Wszystkich Świętych.

Tam spotka się z zaprzyjaźnionym lekarzem, który sprawi, że ciężko ranne małżeństwo Mock znajdzie się w szpitalnych łóżkach. Potem jeden z samolotów lądujących w Gandau, zabierający prominentnych rannych, zabierze małżeństwo Mock z oblężonego miasta. Następnie znajdą się w Kopenhadze, gdzie Karen miała liczną rodzinę.

– Dziś porozmawiam z doktorem Boćkiem. On wszystko załatwi. Zanim do niego pojadę – Mock przełknął kawałek chleba, którego szorstkie krawędzie oblane były polewą z żółtka i kaszanki – muszę odwiedzić hrabinę von Mogmitz. Wczoraj w sprawiedliwe ręce oddałem mordercę jej siostrzenicy. Wrócę na obiad koło szóstej.

– Dobrze. – Karen odsunęła talerz, zapaliła papierosa i dmuchnęła dymem, nie zaciągając się, co jej mąż zawsze nazywał marnotrawstwem.

– Wiesz, że w Kopenhadze jest wspaniały dom koncertowy? Tam będziemy chodzić wieczorami. Ty włożysz frak, a ja łososiową sukienkę. Wszyscy mówią, że mi w niej do twarzy.

– A która to jest? – Mock również zapalił, lecz bez marnotrawstwa. Po jedzeniu jego organizm chciwie wciągał nikotynę każdą swoją tkanką.

– No ta, którą przywiozłeś mi w prezencie z Paryża.

– Ach, mówisz o pomarańczowej! – Zidentyfikował z uśmiechem suknię, kupioną w salonie Coco Chanel. – No tak, rzeczywiście ci w niej do twarzy.

– No nie, no co ja mam zrobić z tym typem? – Śmiech Karen rozlał się po jadalni.

– Łososiowa to nie pomarańczowa! To zupełnie inny kolor!

– Niech ci będzie. – Mock poprawił maskę i jedwabny fular, który wykwitał mu w rozpięciu koszuli. – A co jeszcze będziemy robić w Kopenhadze?

– Latem będziemy chodzić na plażę w Amager. – Głos Karen stawał się coraz bardziej rozmarzony, kiedy myślami wracała do swojego rodzinnego miasta, z którego wyjechała kiedyś na studia do Berlina i Breslau.

– A zimą będziemy podziwiać szron na liściach w ogrodach Tivoli. Ty możesz wrócić do swoich zainteresowań językoznawczych z czasów młodości. Kiedyś mówiłeś mi, że o tym marzysz. Biblioteki naukowe w moim mieście są znakomite. Wyobrażasz sobie emeryturę w czytelni uniwersytetu? Tam gdzie unosi się duch Raska? Ciągle przecież marzysz, aby studiować zagadnienia ligwistyczne.

– Ja już niczego nie pamiętam. – Mock zdusił papierosa i zamyślił się. – Kiedyś interesowały mnie na przykład jakieś zmiany samogłosek w łacińskich sylabach. A teraz już nawet nie wiem, o jakie zmiany chodziło.

– Wszystko sobie przypomnisz – Karen znów wpadła w patetyczny ton. – Nigdy nie zapominamy czegoś, co niegdyś kochaliśmy. Ja na przykład. – Umilkła.

– Co chciałaś powiedzieć? – Mock nie lubił patosu i obawiał się, że zaraz padnie jakieś wyznanie. – Dokończ, proszę.

– Ja na przykład – powtórzyła Karen – nie zapomnę nigdy twojego uśmiechu w dniu ślubu. Był szczery i radosny, choć nieco ironiczny. Ten uśmiech wiele obiecywał.

– Daj spokój, stare dzieje. – Mock czuł się, jakby najadł się cukru i popił go miodem. – Muszę już iść.

– Nie udawaj innego, niż jesteś. – Karen chwyciła męża za rękaw bonżurki i przytuliła się do silnej dłoni ozdobionej sygnetem. – Przecież wiem, jaki jesteś niepewny i rozedrgany wewnętrznie. Nie musisz przede mną ubierać się w jakieś obce kostiumy. Właśnie dlatego jesteś tak kochany, że masz w sobie tę wrażliwość. Nie mogłabym żyć z typem o subtelności goryla. A twoja wrażliwość jest prawie niewieścia.

Mock wyrwał dłoń z jej rąk. Sygnet zostawił na skórze jej twarzy czerwony ślad. Syknęła z bólu i spojrzała na męża urażonym wzrokiem. Oblała go fala współczucia. Pochylił się nad nią i pogłaskał jej gęste włosy, pokryte drogą przedwojenną farbą, której zapasy wyprzedawali za astronomiczne sumy spadkobiercy słynnego zakładu kosmetycznego Margarete von Wallenberg.

– Już nic nam nie przeszkadza w wyjeździe stąd – powiedział, głaszcząc jej włosy. – Nawet mój brat Franz.

– No tak, już nie ma go tydzień. A co się z nim stało? Nie żyje? – zapytała Karen, nie próbując nawet ukryć radości w głosie.

– Nie ma go, i koniec! – odpowiedział Mock, wychodząc z jadalni. Ku swojemu zadowoleniu nie czuł już w ustach posłodzonego obficie miodu.

BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,

POŁUDNIE

Rosyjskie bombowce petlakow spadały dziś na miasto całymi stadami. Mock, widząc z okna dym od strony Dworca Fryburskiego, uznał, że najbezpieczniej byłoby znaleźć podziemne połączenie z Bergstrasse. Wypluł ślinę o smaku sadzy, która pokrywała jego język, odpalił motocykl i ruszył w stronę Blucherplatz. Motocykl wpadał w szyny tramwajowe, które biegły środkiem Schweidnitzerstrasse. Ze sklepowych wystaw, zza rozbitych szyb wylatywały i furkotały na wietrze firanki.

Czekały na brygady Hitlerjugend. Ich zadaniem było zrywanie firan, które – wedle dowództwa twierdzy – mogły kojarzyć się mieszkańcom z białymi flagami kapitulacji. Mock dojechał do budynku starej giełdy, gdzie musiał się raz na tydzień meldować w oddziale żandarmerii polowej Festung Breslau. Kapral o twarzy poparzonej fosforem o nic nie pytał i przybił pieczątkę z taką siłą, że omal nie przedziurawił papieru. Po przekazaniu przepustki uprawniającej do wszelkich podróży – i naziemnych, i podziemnych – Mock i adiutant popatrzyli w milczeniu na siebie. Potem adiutant objaśnił Mockowi, jak się dostać na Bergstrasse, i zasalutował ponuro.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: