Mock poczuł niesmak w ustach.

Gnerlich przewrócił oczami i wystawił język. Potem chwycił się za krocze i zaczął ciężko dyszeć.

– Och, jaka słodka była ta mała Flogner! – sapał, udając ruchy frykcyjne.

Mock spojrzał na Brendla, szukając odpowiedzi na jedno straszne pytanie. Łzy filozofa były odpowiedzią.

– Dowódca posterunku przy Viktoriastrasse. – Gnerlich przestał udawać seksualną ekstazę; teraz między czarnymi rękawiczkami prężyła się szpicruta – powiedział ci o esesmanie i jego zaspanym adiutancie. Tym adiutantem była słodka Berta, mała Bertuś. A kto był esesmanem? No kto nim był, Mock? Czy naprawdę ten, którego zostawiłeś Ruskom?

Mock uświadomił sobie, że nie może wrócić do domu. Przecież tam czeka na niego Karen. Siedzi teraz na spakowanych pudlach i kartonach i patrzy wyczekująco w drzwi wejściowe.

Kogo ujrzy Karen w drzwiach? Swojego męża, dzielnego pogromcę morderców, który w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku powie jej: „No to po wszystkim, Karen. Jedziemy do Kopenhagi, będziemy tam podziwiać morze i szron na liściach”?

Nie, ujrzy starego nieudacznika, który powie: „Jeszcze nie zamknąłem tej sprawy, Karen. Nigdy nie będzie sprawiedliwości. Każdy policjant jest skazany na wieczne niespełnienie”.

Mocka zakłuło w piersiach. Poczuł gorący kartofel w przełyku, który wolno, parząc rurę pokarmową, przedostawał się do brzucha. To nie był zawał serca. To był gniew. Gniew na człowieka, który mu nie pozwala wracać do domu. Otworzył usta i czuł, jak płuca tłoczą powietrze, które gwałtownie rozrywa wiązadła głosowe.

Ryk Mocka wstrząsnął obozem na Bergstrasse. Rzucił się na Gnerlicha, trzymając gogle w prawej ręce.

Chciał je wbić w szyję komendanta. Ten śmiał się i obracał, unikając bezradnych, niecelnych ciosów starego człowieka.

– Młoda była lepsza od starej – śmiał się Gnerlich. – Stara ma dupę jak cholewa, a młoda jak obrączkę!

Mock zaatakował podkutym butem goleń Gnerlicha. Ten uskoczył przed ciosem i śmiejąc się, wołał: – Uciekaj z tego miasta, dziadek. I nie skacz tak, bo będzie cię musiała odebrać stąd pielęgniarka!

Mocka olśniło. Trzeba usunąć przeszkodę, która odgradza go od domu i od Karen, wciąż godnej miłości i ofiary. Sięgnął do kabury. Wtedy Gnerlich warknął jak zwierzę i machnął nogą. Mock miał wrażenie, że jego goleń wyskakuje ze stawu. Ból wykręcił mu stopę. Pochylił się ku ziemi. Drugi but Gnerlicha spadł mu na kark i rozpłaszczył go w pyle pod barakiem.

– Śpij, dziadu, i nie gadaj po łacinie! – krzyknął Gnerlich, machnął jeszcze raz nogą i pozbawił Mocka przytomności.

BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,

TRZECIA POPOŁUDNIU

Mock ocknął się na twardej pryczy w obozowej izolatce. Poruszył głową i omal nie stracił znowu przytomności. Głuchy ból promieniował od ucha do potylicy. Dotknął twarzy. Maska była na swoim miejscu. Opuszkami palców wyczuł dwie nowe cienkie blizny na policzku.

– To od szpicruty – powiedział cicho profesor Brendel. – Po jego kopniaku stracił pan przytomność, a ten bydlak ciął jeszcze pana dwukrotnie szpicrutą.

– Może to nieprawda. – Mock podniósł się na pryczy i poczuł się tak, jakby ktoś odkręcał mu mózgoczaszkę. Zbierał gorączkowo myśli. – Może jej nie zgwałcił, lecz tylko tak mówi, żeby dręczyć hrabinę.

– Nie wiem – policzki Brendla zadrżały. – Niczego już nie wiem.

Ktoś się poruszył gwałtownie w rogu izolatki. Ubrana w podartą sukienkę postać położyła na kolanie kawałek kartonu i rysowała na nim linie i koła. Na jej twarz wysypały się jasne włosy. Dłoń z małą raną – jakby po przypaleniu papierosem – poruszała się szybko, pewnie i bez wahania. Strażniczka Waltraut Hellner poruszyła się niespokojnie w drzwiach izolatki, ale zaraz wróciła do poprzedniej pozycji.

Mock wstał z pryczy, odwrócił się do ściany, wygładził mundur, dłońmi chwycił się za skronie, a potem poprawił swój ciężki pas. W kaburze nie było broni. Potem wolno odkręcił obolałe ciało.

Hrabina Gertruda von Mogmitz patrzyła na niego okiem spokojnym. W wyciągniętej, poparzonej niedopałkiem dłoni dzierżyła kawałek kartonu.

– Niech pan go zabije – profesor odczytywał stenograficzny zapis, a Mock i hrabina patrzyli na siebie, nie mrużąc oczu. – Niech pan zabije mordercę mojego dziecka. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”.

– Panie kapitanie, niech pan to zrobi – Brendel mówił teraz od siebie. – Niech pan zatrzyma mój motocykl.

Hrabina wyciągnęła ku Mockowi drugą dłoń, w której tkwiła pożółkła fotografia. Hellner błyskawicznie skoczyła i wyrwała zdjęcie, przedzierając je na pół. Mocno popchnęła hrabinę na ścianę.

– Mówiłam ci, że nie wolno niczego podawać odwiedzającym! – krzyknęła. – Chcesz dostać zakaz widzeń?

Gertruda von Mogmitz osunęła się na kolana i cofnęła w kąt pokoju.

Mock czuł w piersiach gorący kartofel.

– To tylko stara fotografia, szanowna pani Hellner – powiedział spokojnie profesor Brendel. – Żaden gryps.

Hellner przenosiła wzrok z jednej osoby na drugą. Była w wieku hrabiny von Mogmitz, lecz wyglądała znacznie starzej. Jej oczy miały ponury i zmęczony wyraz, a twarz rozorana była przez nikotynę i nieprzespane noce. Wokół ust rysowały się strzałki zmarszczek, a wokół oczu – pajęcza siatka małych skórnych rozstępów.

Mock widział już ludzi o podobnym wyrazie twarzy, lecz nie pamiętał gdzie. Hellner prychnęła pogardliwie, rzuciła na ziemię przedartą fotografię i wróciła do swej pozycji znudzonej kariatydy. Mock uniósł połówki zdjęcia i dopasował jej do siebie.

Na tle jakiegoś pomnika z rybakiem niosącym sieć, za którym widniał piękny osiemnastowieczny budynek z obłym, opadającym na obie strony dachem, stał znany Mockowi z gazetowych fotografii generał Rüdiger von Mogmitz, a obok niego trzymająca go pod ramię jego żona. Po obu stronach hrabiostwa stała służba – tęga, młoda dziewczyna w czepku na głowie i kamerdyner w nienagannie leżącym na nim mundurze.

SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich był stworzony do munduru.

Mock spojrzał na skuloną w kącie hrabinę von Mogmitz i zrozumiał jej ciemne spojrzenie. Mówiło ono: „Zapamiętaj tę twarz na zawsze!”, „Policjant jest skazany na wieczne niespełnienie”. Strzelił butami i – krzywiąc się z bólu przenikającego goleń – ukłonił się hrabinie. Wiedział, gdzie ma pójść i co ma zrobić.

Nikt go nie powstrzyma od powrotu do domu, do Karen. Żaden kamerdyner ani żaden esesman.

Mijając strażniczkę Waltraut Hellner, spojrzał jej głęboko w oczy. Poczuł lekki zapach alkoholu. Już sobie przypomniał, skąd zna ten wyraz twarzy. Często widywał go u samego siebie, kiedy rano opierał ręce o lustro w łazience i wystawiał opuchnięty język, pokryty białym, suchym nalotem. Patrzył wtedy w swoje oczy i przyrzekał: już nigdy ani kropli alkoholu.

BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,

W PÓŁ DO CZWARTEJ PO POŁUDNIU

Mock jechał korytarzami i tunelami podziemnego miasta, a jego myśli diametralnie się różniły od tych, które mu towarzyszyły w drodze na Bergstrasse. Ulice pod powierzchnią były rozrzucone chaotycznie, ich skrzyżowania – groźne i nieodwołalne, a ronda niczego nie regulowały i nie porządkowały – były jak wiatraki kręcące się beznadziejnie na swych osiach.

Myśli Mocka były mroczne jak korytarze, którymi się poruszał, które rozdzielały się i znikały w słabym blasku latarń oraz płomieni palników acetylenowych.

Miał dość chaosu. Postanowił wprowadzić porządek chociaż w swój wewnętrzny świat. Po pierwsze, mówił do siebie, muszę zidentyfikować wyrzuty sumienia, po drugie. Nie wiedział, czym jest to „drugie”.

Była to jakaś śliska, ciemna myśl, wymykająca się i logice, i intuicji.

Mock zatrzymał motor gdzieś pod fosą miejską, w zimnym i wilgotnym tunelu.

Zsiadł z pojazdu. Plecami oparł się o ścianę i zapalił papierosa, który zdecydowanie wzmocnił jego ból głowy. Zgasił papierosa, a niedopałek schował do złotej papierośnicy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: