Najpierw wyrzuty sumienia, pomyślał. Zastosował dawną metodę. Zamknął oczy, przypominał sobie minione przeżycia i czekał, kiedy nastąpi ścisk przepony – niezawodna reakcja wewnętrznej rany. Ścisk nie nastąpił, kiedy ujrzał przerażone oczy Heidego przykutego do ramy okiennej, nie bolało również, kiedy z rąk wypadała mu przepocona czapka brata, nie czuł nic, kiedy widział pełne łez oczy Karen. Mięśnie przepony zwarły się dotkliwie, kiedy ujrzał siebie z gorącym kartoflem w przełyku, patrzącym na pchnięcie, jakie zadała hrabinie von Mogmitz strażniczka Hellner. Po zdobyciu tej cennej informacji od swojego eudajmona Mock zapalił niedopałek, ignorując ból głowy.
Papieros rozjaśniał mu umysł. Cząsteczki nikotyny przyśpieszały ruchy neuronów. Nagle uchwycił śliską myśl, która przedtem się wymykała kleszczom jego rozpoznania. Nie rozumiem, powiedział do siebie, dlaczego Gnerlich się przyznał i dlaczego dopiero teraz. Dlaczego zwlekał z tym do momentu, aż znajdę rzekomego mordercę – Heidego? Czyżby Gnerlich był wyrafinowanym sadystą, który dręczy ludzi wtedy, gdy im się zdaje, że skończyła się ich męka, kiedy zamknęli w swym życiu jakąś ważną kartę, kiedy byli o włos od jakiejś zmiany na lepsze?
Takie postępowanie esesmana nie byłoby niczym dziwnym, sam stosowałem tę metodę wobec przesłuchiwanych. Wypuszczałem podejrzanego z aresztu, śledziłem go i po kilku dniach wolności, kiedy podejrzany zakosztował już alkoholu, normalnego jadła i kobiecego ciała, spadałem na niego jak jastrząb i zamykałem w ciemnicy w towarzystwie robaków i pająków, przed którymi nie mógł się nawet bronić.
Mock przypomniał sobie nagle jednego z takich podejrzanych, który nie wytrzymał psychicznych tortur i umarł na zawał serca w tej ciemnicy. Zamknął oczy i znów ujrzał jego pokryte wszami ciało na klepisku, na którym skakały roje pcheł. Głowa rozbolała go tak mocno, że przycisnął dłonie do skroni i zastygł nieruchomo, kucając na dnie tunelu. Minęło kilka minut, zanim rozwiał się obraz trupa w ciemnicy, robactwa i pająków.
– Po co ty o tym myślisz? – zapytał sam siebie, a jego donośny głos odbijał się od ścian.
– Zabiłeś jednego skurwysyna, zabij drugiego, potem wróć do domu, zabierz Karen i opuść miasto, dopóki to możliwe! To wszystko! Nie jesteś pewien, czy Gnerlich zabił Bertę Flogner? No i co z tego? Zabij go!
Hrabina przestanie cierpieć, a ty wyjedziesz stąd w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku! Skończysz swoje cholerne, ostatnie w życiu śledztwo. A potem już tylko Kopenhaga, filharmonia, szron na drzewach i powrót do młodzieńczych fascynacji naukowych! Na twojej drodze stoi jedna kanalia, której zabicie jest przysługą wyświadczoną ludzkości. To tak jak zabicie zboczeńca Roberta. To wszystko – ryknął wściekły. – Rozumiesz, kurwa? To wszystko!
Wsiadł na motocykl, zapuścił silnik i ruszył gwałtownie, bryzgając mokrym szlamem spod kół.
Echo w tunelu powtarzało uparcie i krzepiąco: „To wszystko! „Ulice stały się proste i uporządkowane, a głowa przestała go boleć.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
CZWARTA POPOŁUDNIU
W czasie oblężenia twierdzy Breslau Cornelius Wirth zainteresował się dziełami sztuki, masowo wyprzedawanymi przez bogaczy – zarówno przedwojennych, jak i tych, którzy ukradli pożydowskie mienie. Ludzie ci, pozbywając się pamiątek swoich i cudzych, zdobywali w ten sposób środki na opuszczenie miasta.
Kiedy 16 lutego Breslau dostało się w pierścień oblężenia, arystokraci i bogacze przestali wyprzedawać cenne przedmioty i pogodzili się z myślą, że zginą wraz z nimi pod ceglanymi ruinami śląskiej metropolii. Do tego czasu Wirth zgromadził wspaniałą kolekcję. Na ścianach jego salonu wisiały barokowe obrazy śląskich mistrzów i osiemnastowieczne grafiki przedstawiające sceny mitologiczne.
Obrazy koiły nerwy Wirtha i pozwalały mu zapomnieć o przejmującym, ostrym dźwięku, jaki wyprodukował jego mózg na wieść o zamknięciu kleszczy oblężenia wokół miasta. Zgrzytliwy dźwięk długo obijał się pod sklepieniem czaszki.
Wtedy Wirth, przyzwyczajony do morskich przestrzeni i śródlądowych rozlewisk, które były od zawsze jego naturalnym środowiskiem, usłyszał – tak dobrze mu znany! – głośny trzask sztaby w drzwiach celi, wtedy Wirth, który od dziesięcioleci kontrolował przemyt na morskich i śródlądowych szlakach, usłyszał zgrzyt klapki wizjera i chrapliwy oddech z przepalonych płuc strażnika zaglądającego przez więzienne lipo. Miasto Breslau znalazło się w celi, a wraz z nim – on sam.
Jedynie portrety pyzatych chłopów i dumnych arystokratów, które tworzyli pracowici rzemieślnicy z warsztatu Willmanna, oraz przedstawienia zbrojnych konfliktów ludzi, bogów i centaurów przenosiły na chwilę myśli Wirtha w krainę ułudy i fantazmatów.
Teraz, w porze poobiedniej drzemki, również uleciałyby one w niebo i bujały na barokowych obłokach ozdobionych hebrajskim tetragramem, gdyby nie jeden człowiek – Eberhard Mock.
To on ściągnął je z eterycznych rejonów i zanurzył z powrotem w brudzie, ruinie i woni spalenizny.
– Minęły te czasy, panie Mock – mruknął Wirth, ponuro patrząc na swój wypielęgnowany ogród – kiedy byłem na każde pańskie zawołanie.
Prawdę powiedziawszy to, poczuł głęboką wewnętrzną satysfakcję. Wreszcie przestał odczuwać strach przed wszechwładnym niegdyś policjantem. Wreszcie się od niego uniezależnił. Wczorajsza akcja była ostatnią przysługą, jaką mu wyświadczył.
Kiedy już zostawili esesmana na pastwę żołnierzy z czerwoną gwiazdą na czapce, Wirth uświadomił sobie, że ten wrak człowieka o twarzy spalonej ognistą papą, o rękach usianych wątrobianymi plamami jest tylko nędznym petentem, którego on sam może właściwie przyjmować w przedpokoju, a stamtąd wykopać na ulicę.
Już teraz przestał być pokornym i posłusznym sługą, ponieważ po raz pierwszy w życiu ośmielił się powiedzieć do swojego niegdyś potężnego patrona nie „panie komisarzu”, nie „panie radco” ani „panie kapitanie”, lecz po prostu „panie Mock” – użył tej samej formy, jakiej używał wobec swojego krawca i wobec piekarza na rogu, do których mówił „panie Friesel” i „panie Johnsdorf”.
Patrzył z nieco pogardliwym uśmiechem na Mocka, który przechadzał się od grafiki do grafiki i coś mówił.
Wirth skupił się i usłyszał:
– … napisane? – Mock wskazał palcem na jedną z grafik.
Przedstawiała ona zamyślonego człowieka, siedzącego na brzegu wzburzonego morza.
– To po łacinie. Przetłumaczę ci. To znaczy: „Przyjemnie jest siedzieć na brzegu niespokojnego morza i obserwować burzę”. Ty też, Wirth, obserwujesz.
Słowa Mocka zginęły w głuchej irytacji, która jak wata oblepiła uszy Wirtha. Już miał dość tego wymądrzania się, które go zawsze upokarzało, tych łacińskich sentencji, które zawsze były głupio oczywiste, tych subtelnych aluzyj, których nie rozumiał. Miał dość arystokratów sprzedających mu pamiątki rodzinne z minami pełnymi godności i pogardy. Miał dość również Mocka, który był takim bandytą jak on sam, ale udawał, że jest kimś lepszym. Wczoraj pomogłem ci, myślał, nie wiem dlaczego. Nie wiem, co mnie skłoniło. Ale dzisiaj nic mnie nie skłania, dzisiaj wykopię cię z mojego domu.
– … szacunku. – Mock podszedł do kredensu i bez pytania nalał dwa kieliszki koniaku. – Każdy potrzebuje szacunku. Wiem, że nie czułeś się nigdy przeze mnie szanowany.
– Zamknij mordę – wysyczał Wirth. – Byłem ci posłuszny w dawnym Breslau. Ale tego Breslau już nie ma.
A teraz wynoś się stąd!
– Nie ma nic bardziej poniżającego – mówił Mock, nie zwracając najmniejszej uwagi na ostre słowa – jak jednostronny bruderszaft, jak jednostronne tykanie. Ja do pana przez lata mówiłem na „ty”, a pan mnie tytułował i honorował w mowie. Tak nie może być dłużej.
Mock postawił dwa wypełnione w jednej trzeciej kieliszki na stoliku obok Wirtha.
– Mam zaszczyt – powiedział – zaproponować panu przejście na ty.
Wirth miał chaos w głowie, kiedy trącał się kieliszkiem ze swoim dawnym opiekunem. Bursztynowy płyn rozgrzewał już jego wątpia, a Mock dalej kontemplował dzieła sztuki. Mijały minuty, buczały wybuchy.