– Nie doczekawszy się reakcji, warknął: – Data urodzenia?
– 16 września 1923 roku.
– Co robiłeś podczas wojny?
– W roku 1942 zdałem maturę we wrocławskim Gimnazjum św. Macieja. – Hartner wyjął z portfela życiorys i odczytywał ważne daty ze swojego życia: – We wrześniu tegoż roku zostałem zmobilizowany i walczyłem w oddziałach Afrika Korps. 13 maja 1943 po kapitulacji w Afryce Północnej trafiłem do angielskiej niewoli. Od lipca 1943 do 16 maja 1945 przebywałem w różnych obozach jenieckich na Bliskim Wschodzie. W maju 1945 zostałem zwolniony z obozu w Bejrucie i wróciłem do Wrocławia. W listopadzie tegoż roku wstąpiłem na polski Uniwersytet Wrocławski, gdzie podjąłem studia filologii klasycznej.
Pracę magisterską napisałem w zeszłym roku, a doktorat obroniłem przed miesiącem.
– Masz szybkie tempo.
– Za magisterium uznano moją pracę maturalną z gimnazjum. Doktorat napisałem pod kierunkiem profesora Wiktora Steffena. Praca nosi łaciński tytuł.
– No dobra – przerwał Baniak. – Dla mnie jest ważne, że znasz łacinę. Przetłumacz mi to, tu na miejscu. – Rzucił mu kartkę z teczki od Fridmana. – I nie próbuj zmyślać, jeśli chcesz rzeczywiście pozostać w piastowskim Wrocławiu i pracować dla socjalistycznego państwa. Masz tera okazję coś dla niego zrobić.
Hartner spojrzał na kartkę i po kilku sekundach powiedział: – To jest Kazanie na Górze w wersji łacińskiej z Ewangelii chyba według świętego Mateusza, „Błogosławieni ubodzy w duchu, błogosławieni cisi… „et cetera.
– Przedstaw mi to tłumaczenie na piśmie – mruknął Baniak, poirytowany tym, że wykształceni ludzie tak wiele mówią po łacinie, co według niego zbliżało ich do klechów i przez to oddalało od prawdziwego, materialistycznego obrazu świata.
– Nie przetłumaczę tak, jak jest w polskim przekładzie Biblii. Ale przetłumaczę to dosłownie.
– To tłumacz i nie gadaj!
Hartner zanurzył stalówkę w atramencie i zaskrzypiał nią po papierze kiepskiej jakości. Piękna kaligrafia deformowała się w granatowych rozlewiskach, stalówka potykała się o kawałeczki drewna wystające z szorstkiej powierzchni, by w końcu przebić nędzny papier i postawić rozgwiazdę o atramentowych brzegach, tam gdzie powinna być ostatnia kropka.
Baniak niecierpliwie zaglądał Partnerowi przez ramię i odczytywał biblijne błogosławieństwa, jakimi Chrystus obdarzył na Górze swój lud: „Błogosławieni ubodzy w duchu, ponieważ ich jest królestwo niebios, błogosławieni łagodni, ponieważ oni wezmą ziemię w posiadanie, błogosławieni, którzy płaczą, ponieważ oni będą pocieszeni, błogosławieni, którzy są głodni i spragnieni sprawiedliwości, ponieważ oni będą nasyceni, błogosławieni miłosierni, ponieważ oni sami doznają miłosierdzia, błogosławieni czystego serca, ponieważ oni będą widzieć Boga, błogosławieni czyniący pokój, ponieważ będą nazwani synami Bożymi, błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie z powodu sprawiedliwości, ponieważ ich jest królestwo niebios, błogosławieni jesteście, kiedy będą wam złorzeczyć i was prześladować, i przeciwko wam mówić wszystko złe, kłamiąc z powodu mnie”.
Baniak przestał ruszać ustami, co – jak się domyślił Hartner – oznaczało koniec lektury.
– Dziękuję wam, Hartner. – Kapitan przeszedł z „ty” na „wy”, co miało być dla naukowca nie lada wyróżnieniem.
– To wszystko? – zapytał z radością, wyobrażając sobie zdumienie Fridmana, kiedy ten ujrzy przekład łacińskiego tekstu.
– Niestety, nie wszystko – Hartner potarł dłonią łysiejącą potylicę.
– Tu jest jeszcze tekst pisany tą samą ręką, jednak dość niedbale i chyba w dużym pośpiechu. Dlatego jest trudno czytelny. – Filolog odchylił się wraz z krzesłem i spojrzał uważnie na swego rozmówcę.
– Obywatelu kapitanie, jeśli pan chce, abym to dokładnie przetłumaczył, muszę znać kontekst i okoliczności.
Baniak zapatrzył się w okno, skąd już raz zstąpiło na niego natchnienie.
Teraz jednak nie szukał inspiracji do podjęcia właściwej decyzji, wiedział, jak ma postąpić, czytał już w aktach Hartnera o jego chorobliwej niechęci opuszczania prapolskiego miasta nad Odrą i znał sposób na złamanie jego oporów przed współpracą z UB.
Wystarczyło jedno jego słowo, jeden telefon do właściwego człowieka, urzędującego kilka korytarzy dalej, by Hartner znalazł się w miejscu – w przekonaniu Baniaka – dla siebie odpowiednim, a mianowicie na Syberii, gdzie niemieccy jeńcy wojenni pracowali przy wyrębie tajgi.
Nie o to chodziło Baniakowi, kiedy wytrzeszczał oczy na poniemiecką kamienicę, w której niegdyś mieściło się towarzystwo kredytowe, o czym informował wytarty napis „Credit – Anstalt”, przebijający spod łuszczącej się farby, kapitan UB myślał tylko o jednym: co oznacza słowo „kontekst”.
W końcu nie wytrzymał i wrzasnął do Hartnera: – Przestańcie mi tu pierdolić za uszami i mówcie, co chcecie wiedzieć!
Ale już!
– Co to za list? Gdzie go znaleziono? Muszę to wszystko wiedzieć, zanim przetłumaczę to ostatnie zdanie.
To zdanie może być kluczowe.
– Wisz, co ci zrobię, Marcinku, jak piśniesz słowo na temat tego, co tera ci powiem? – Baniak pociągnął nosem, zamknął okno i rozsiadł się wygodnie. – Wyjedziesz stąd daleko, oj, daleko.
– Nie pisnę słowa – Hartner przypomniał sobie ojca, z którym w latach trzydziestych spacerował po wrocławskim Rynku i który obiecywał wspólne piwo w „Piwnicy Świdnickiej”, kiedy Manfred osiągnie pełnoletność.
– Dobra, poznasz to, co tu jest – Baniak stuknął mocno palcem w teczkę.
– Zapalisz? – wyciągnął w kierunku Hartnera papierośnicę, w której tkwiły za gumką papierosy „Górnik”.
Filolog pomyślał o „Piwnicy Świdnickiej”, gdzie kiedyś usiądzie przy stole, zamówi piwo, a duch jego ojca będzie szybował nad stołami. Wtedy wzniesie symboliczny toast. Częściowo wypije, a kilka kropel uleje pod stół – uczyni tak, jak czasem robił ojciec, kiedy wypijał za spokój duszy dziadka zakłutego na Saharze przez Tuaregów. Aby to jednak zrobić, musi pozostać w tym zrujnowanym mieście. Spojrzał w przekrwione oczy Baniaka i tym razem nie odmówił papierosa.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
SZÓSTA RANO
Przez podłogę mieszkania Mocków na Zwingerplatz przebiegł krótki dreszcz. Była to delikatna wibracja, wywołana charakterystycznymi detonacjami pocisków miotanych z Schweidnitzer Vorstadt przez nebelwerfery w kierunku południa, skąd azjatyckie hordy wciskały się do twierdzy Breslau.
Eberhard Mock postawił stopę na podłodze i poczuł tę wibrację. Zinterpretował ją jako jeden z ostatnich spazmów ginącego miasta. Przez chwilę kiwał się na łóżku w tył i przód, wbijając wzrok w gmach Teatru Miejskiego, widoczny za szarym prostokątem okna.
Niebo nad teatrem przecinane było nieustannie smugami katiusz i salwami haubic z dalekiej Grabschener Strasse.
Podniósł się ciężko i suwając niezgrabnie kapciami po zakurzonej podłodze, ruszył do łazienki.
Tam, opierając się obiema rękami o ścianę, stał nad muszlą i bez użycia dłoni uwalniał organizm od płynnych toksyn, które zgromadziły się w nim w ciągu nocy.
Jak zwykle z niechęcią i smutkiem wsłuchiwał Si w rzadkie pluski i starcze ciurkania i jak zwykle z nostalgią wspominał noc, kiedy przed czterdziestu laty wraz z innymi studentami stał na Werderbrucke i wysokim, rzęsistym strumieniem oddawał Odrze nadmiar piwa, jakie wpompował w siebie z okazji zdanego egzaminu z historii starożytnej.
Moja młodość przepadła, myślał, podciągając kalesony, i umarła wraz profesorem Cichoriusem, który bardzo wnikliwie pytał mnie wtedy o marsz Dziesięciu Tysięcy pod wodzą Ksenofonta, umarła wraz ze zgliszczami knajpy Kundla, gdzie piliśmy po egzaminie, wraz z moją drogą żoną Sophie, która gdzieś wędruje – od łóżka do łóżka, a nawet wraz z moją twarzą, którą osmaliła płonąca papa podczas jednego z ciężkich bombardowań Hamburga pół roku temu.
Zdjął z twarzy aksamitną czarną maskę i przyjrzał się swojemu obliczu w lustrze przeciętym przez półkoliste pęknięcie, jakie pojawiło się na nim po wczorajszym wybuchu na defiladowym Schlossplatz.