Bacznie zlustrował powierzchnię szkła.

Drżało w regularnych interwałach.

Przez szum wody usłyszał trzy wybuchy w oddali.

Przesunął palcami po biało – czerwonych bliznach, które charakteryzowały się niezwykłą regularnością: ich linie wychodziły z miejsca, gdzie szpakowaty sztywny zarost brody zmieniał się w całkiem siwą linię wąsów, jak wachlarz obejmowały policzki, by zbiec się znów przy nasadzie nosa, wypaliwszy po drodze brwi i rzęsy przy wyłupiastych oczach.

Spojrzał na oczy, których barwa stawała się coraz bardziej wodnista i nieokreślona, i na siwe włosy, które oplatały głowę falującą, lecz coraz rzadszą siatką.

Kolejne trzy wybuchy. Bardzo bliskie.

W otwartych drzwiach ujrzał swoją żonę Karen.

Spodziewał się, że w jej oczach po raz tysięczny dojrzy radość, jaką dzisiaj rano objawiła na wieść, że jej Ebi wybronił ją przed obowiązkiem pracy przy budowaniu barykad i rozbiórce domów.

Ujrzał jednak zupełnie coś innego. Cień obrzydzenia. Rzadko widywała go bez maski.

– Ktoś wali w drzwi, Ebbo – powiedziała Karen.

W chwili zdenerwowania niebyła w stanie ukryć skandynawskiego akcentu.

Białka jej małych oczu były prawie niewidoczne.

Pomarszczone oczodoły wypełnione były wielkimi źrenicami i niebieskimi niegdyś tęczówkami.

– Boję się spojrzeć przez wizjer, Ebbo. Może to Ruscy.

– Nie, to nie Ruscy.

Nie mieszkamy przecież na linii frontu.

– Włożył maskę, szlafmycę i owinął się szlafrokiem jak zbroją.

Podszedł do drzwi, zabierając po drodze walthera w kaburze, który zawsze wisiał w przedpokoju.

Kiedy przyłożył oko do wizjera, drzwiami wstrząsnęły kolejne uderzenia.

Otworzył drzwi i powiedział do Karen: – Nie bój się, ten człowiek cię nie zgwałci.

W odróżnieniu od Russów nie siada na wszystko, co się rusza.

– Zobaczył łzy pojawiające się w oczach Karen i krzyknął, kiedy już uciekała do zwolnionej przez niego łazienki.

– Naprawdę nie chciałem cię teraz urazić!

– Teraz?

Powiedziałeś: teraz? – zapytał stary mężczyzna stojący na progu.

Był ubrany w wytarty kolejarski szyneli czapkę ze złamanym daszkiem.

Czuć było od niego alkohol.

– Tymnie, gnoju jeden, dwadzieścia lat temu obraziłeś, kiedy zaniechałeś śledztwa w sprawie śmierci mojego Erwina!

– Bądź dokładny, jeszcze nie minęło dwadzieścia lat – mruknął Eberhard Mock, wpuszczając do mieszkania swojego starszego brata Franza.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

KWADRANS NA SIÓDMĄ RANO

Marta Goczoll, stara służąca Mocków, z niechęcią rozpakowywała na polecenie swego chlebodawcy pudło z porcelanową zastawą mannheimską.

Jeszcze wczoraj wieczorem owijała w pakuły filiżanki i wkładała je do kartonowego pudła na rozkaz swej chlebodawczyni.

Mogliby się w końcu umówić, myślała z rozdrażnieniem, co zrobią z tą porcelaną.

A tak pakuj, człowieku, wieczorem, kiedy pani płacze, że trzeba uciekać, rozpakowuj rano, kiedy pan chce kawy! I idź jeszcze do pracy! A jakże!

Służąca Marta postawiła przed panem i przed jego bratem filiżanki z charakterystycznym czerwonym stemplem R.P.M. Napełniła je pachnącą kawą zbożową.

Na małym talerzyku ułożyła karmelowe cukierki, które wczoraj usmażyła z mleka i cukru. Mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie i nie odzywali się ani słowem. Marta Goczoll myślała, że to z jej powodu.

Zaczęło ją to bawić i postanowiła trochę dokuczyć panu Eberhardowi za to, że wczoraj wieczorem i dziś rano tak oschle potraktował panią, natrząsał się z jej lęków i – choć błagała go, żeby opuścili miasto – rozpakowywał wciąż pudla czekające na przeprowadzkę, wyciągał z nich wciąż inne przedmioty: a to szachownicę, na której rozstawiał figury i grał nimi sam ze sobą, a to album ze zdjęciami, z których wycinał fotografowanych i palił w piecu, a to w końcu ukochane przez panią porcelanowe figurki, które ustawiał na kredensie, ich stałym miejscu – gdzie, jak mawiał, miały stać po wieczne czasy, choćby całe miasto zalała bolszewicka barbaria.

Stara służąca dokuczała zatem panu, poruszając się powoli pośród pudeł i kufrów w jadalni, wycierając bez końca chusteczką wyimaginowane krople kawy spływające z dzióbka dzbanka i wciąż zmieniając jedne łyżeczki na inne, które – według niej – były bardziej odpowiednie do tej zastawy.

Czekała, kiedy pan się zdenerwuje i każe jej wynosić się do kuchni, lecz to nie następowało.

Nagle przypomniała sobie o obowiązku pracy, jaki został przed kilkoma dniami nałożony na mieszkańców miasta.

Przeklinając po cichu zarządzenia nowego komendanta twierdzy Generalleutnanta Niehoffa, udała się do kuchni, skąd zaraz miała wyruszyć do swej codziennej pracy – rozbierania gołymi rękami zboru Lutra przy Kaiserstrasse.

Nie mogła przeboleć, że musi sprzątać pozostałości przepięknych kamienic, które barbarzyńskim rozkazem zostały zrównane z ziemią, aby powstało lotnisko w środku miasta.

Pan zasłonił twarz maską i wpatrywał się w obrus, podobnie jak jego brat – ale ten ostatni nie miał żadnej maski.

A przydałaby mu się, pomyślała służąca, patrząc przez drzwi kuchenne na ogorzałą twarz Franza Mocka, pooraną bruzdami od ciężkiej pracy i alkoholu.

Marta miała zrobić swej pani jakieś śniadanie, które by ukoiło choć na chwilę jej skołatane nerwy.

Kiedy znalazła się w kuchni, wyjęła z lnianego worka kupiony wczoraj razowy chleb, ukroiła kromkę i rozsmarowała na niej łyżkę ulubionej przez panią marmolady z pigwy – niezbyt grubo, tak jak pani lubi. Nasłuchiwała przy tym, czy bracia Mock zaczęli w końcu rozmawiać. Marta Goczoll myślała, że milczeli właśnie z jej powodu. Myliła się.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

W PÓŁ DO SIÓDMEJ RANO

Pierwszy przerwał milczenie Eberhard:

– Dlaczego mi ubliżasz w moim własnym domu?

– Nie przeproszę cię. – Franz zapalił papierosa i napełnił pokój śmierdzącym dymem. – Nie czujesz się obrażony. Gdyby tak było, to byś mnie nie wpuścił.

– Wpuściłem cię, bo jesteś moim bratem. Odwiedzasz mnie po wielu latach z obelgą na ustach.

– Jesteś przede wszystkim bohaterem, Ebi. – Franz zdusił papierosa w zrogowaciałych palcach i schował niedopałek do wewnętrznej kieszeni kolejarskiego szynela. – Czujesz się bohaterem, Ebi?

– Daj cygareta i przestań chrzanić – powiedział cicho Eberhard.

Franz nie zastosował się do żadnego z poleceń swojego młodszego brata. Wyjął z płaszcza starannie złożony wycinek „Schlesische Tageszeitung” i zaczął czytać, często się przy tym zacinając: „Hauptmann – und – Polizei – Hauptsturmführer, 62 – letni Eberhard Mock, słynny w latach dwudziestych i trzydziestych dyrektor kryminalny Prezydium Policji w Breslau, wykazał się wielkim bohaterstwem podczas barbarzyńskiego nalotu bombowego na Drezno w lutym br.

Jako pacjent leczący ciężkie oparzenia twarzy w jednym z drezdeńskich szpitali uratował z płonącego budynku szpitalnego pannę Elfriede Bennert, córkę ordynatora, doktora Ernesta Bennerta.

Sam przy tym odniósł znaczne obrażenia cielesne. SS – Brigadeführer Walter Schellenberg, w zastępstwie Führera, osobiście odznaczył Hauptmann – und – Hauptsturmführera Mocka krzyżem za zasługi wojenne. Wobec zaistniałej sytuacji trybunał ludowy w Breslau postanowił zakończyć postępowanie wobec kapitana Eberharda Mockaw związku ze sprawą Roberta z roku 1927.

Decyzję sądu należy uznać za jak najsłuszniejszą. Bohaterski żołnierz niemiecki, ratujący życie młodej niemieckiej dziewczynie, wynoszący ją na własnych rękach wśród ognia i rzezi, zasługuje na najwyższe uznanie i zwolnienie z dawno przebrzmiałych, zawinionych lub niezawinionych oskarżeń”.

Franz przestał czytać i ponowił pytanie:

– Czujesz się jak bohater, Ebi?

– Tak.

Eberhard pociągnął łyk znakomitej kawy zbożowej Seeliga, a potem powoli zdjął z twarzy maskę i rzucił ją na stół. – Zawsze przy porannym goleniu czuję się jak bohater.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: