Chciał zadać Grünigowi pytanie, które nie miało nic wspólnego z tymi, które przed chwilą chłopiec usłyszał. Było to pytanie natury porządkowej, a wynikało ono z zaburzonego naturalnego stanu rzeczy – tak jakby zapytać rowerzystę, dlaczego pedałuje tylko jedną nogą, albo gracza w bilard – dlaczego jedna z kul jest sześcianem. Stanął w drzwiach, chwycił się futryny i spojrzał w rozjarzone nienawiścią oczy.

– Dlaczego masz dwa pistolety? – zapytał.

– Ten drugi jest Kartofla – odpowiedział chłopiec.

– Kartofel ci go dał?

– Nie – mruknął chłopiec i uśmiechnął się triumfalnie. – Wygrałem go od Kartofla w pojedynku.

– A jak wyglądał ten pojedynek?

– Normalnie.

– A co się stało z Kartoflem? – W gardle Mocka podnosił się poziom żółci.

– Zginął w pojedynku.

– Zabiłeś go? – Mock zaczął się dławić.

– Zginął w pojedynku.

Mock stał w drzwiach ciemni, zasłaniając swym ciałem padające z atelier światło, przez co nie widział twarzy chłopca. Kamienica zadrżała w posadach i zaskrzypiała framuga. Aby poskromić rozsadzającą go furię, Mock zastosował niezawodny środek: jak zawsze przywołał przed oczy stare stronice, na których w równych rzędach maszerowała łacińska antykwa.

Bomby biły w miasto Breslau, dziesięcioletni morderca siedział gotowy do ataku jak młody skorpion, a Eberhard Mock powtarzał cicho kunsztowne, rozbudowane Cycerońskie frazy. Surowy i ascetyczny dźwięk łacińskich wyrazów, wiążących się na mocy precyzyjnych praw składniowych w ogniwa i łańcuchy, uspokoił Mocka i oczyścił z gniewu jego umysł.

– Idziemy – powiedział do zabójcy.

Chłopiec wstał i poczuł na karku silną dłoń. Mock ucapił go jak psa, przygiął jego głowę ku ziemi i poprowadził ku wyjściu przez zakamarki salonu. Znaleźli się na Teichstrasse. Waliły rosyjskie haubice. Ulica spowita była kurzem. W czarnych obłokach błyskały żółte płomienie. Pod łukowatym sklepieniem hotelu Jaschkego kłębiły się kule dymu. Jakaś krzycząca kobieta pchała dziecięcy wózek, podskakujący na kamieniach. Policjant o czarnej osmalonej twarzy walił pałką po szybach okien na parterze i po piwnicznych okienkach.

Mock stał wraz z chłopcem nieruchomo w bocznym wejściu do zakładu fotograficznego. Spojrzał na policjanta, który wyganiał ludzi do piwnic i sklepu z pończochami. Mock chciał do niego podejść i przekazać mu mordercę. Nie zdążył. Huk wybuchu wstrząsnął ulicą. Szyby wypadły i przez chwilę ich kawałki zawisły obok murów. Potem spadły, tnąc powietrze. Policjant rzucił się w bramę i zniknął w jej czeluściach. Na środku ulicy dziecięcy wózek wyciągał koła ku zagniewanemu niebu.

Mock przycisnął Grüniga do ziemi i kopnął z całej siły w chudy pośladek. Chłopak runął do przodu i padł całym ciałem w pył ulicy. Odwrócił głowę i spojrzał na Mocka obojętnie. Nad ulicą wybuchły bomby fosforowe i lunęły z nieba jasnym światłem.

– To piekło wokół jest twoim miejscem – powiedział Mock, zdając sobie sprawę, że chłopiec go nie usłyszy. – Idź do piekła!

Odwrócił się i wszedł przez rozbitą witrynę do sklepu z pończochami. Wziął kilka par, a potem wrócił do atelier „Photo – Waage”. Zatrzymał się gwałtownie. Odniósł wrażenie, że osoby widoczne na fotografiach w pozbawionej szyb witrynie uśmiechają się do niego szyderczo. Najweselej śmiał się pewien młody żołnierz z papierosem w kąciku ust.

– Ja już nie mam siły z tym wszystkim walczyć – powiedział Mock do śmiejącego się żołnierza i widząc jego całkowitą obojętność, zacytował Freuda: – Dziecinie są złośliwe. Dzieci są złe.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

DZIESIĄTA RANO

Doktor Klaus Rewe był człowiekiem dokładnym. Ze swojego archiwum wynotował wszystkich Gnerlichowi wszystkich Breslerów. Każda z osób nosząca to nazwisko została ujęta na osobnej fiszce, na której wypisana była data urodzenia, niekiedy data śmierci oraz adres zamieszkania. Poniżej tych danych doktor Rewe odnotował karalność lub niekaralność nosicieli tych nazwisk. Wszystkie fiszki osób spokrewnionych były ze sobą spięte mosiężnymi spinaczami. Do familijnych plików dołączone były większe kartonowe karty z wykresem drzewa genealogicznego osób ujętych na fiszkach. Rewe jak zwykle wykonał kawał dobrej roboty.

Mock narzucił na ramiona płaszcz, żeby oszukać zimno, i zapalił papierosa, żeby zabić trawiący go głód. Ignorując dym i sadzę, które opadały na rozbitą witrynę, usiadł za kontuarem, przy którym pracownicy pani Dom przez całe lata przyjmowali klientów. Studiowanie fiszek rozpoczął od Gnerlichów, których było zdecydowanie mniej. Po kilku sekundach znalazł wszystko, co pozwoliło mu odpowiedzieć na większość zadawanych sobie pytań.

Przed nim leżała fiszka, na której doktor Rewe zapisał następujące informacje: „Gertruda Gnerlich – panieńskie nazwisko Gertrudy von Mogmitz, wyznanie protestanckie, ur. 3 XII 1910, Oppeln, żona generała Rüdigera von Mogmitz, wyznanie protestanckie, ur.1897, Kanthen pod Breslau”.

Obok leżała fiszka, która wyjaśniała prawie wszystkie jego wątpliwości: „Dnia 5 IV 1934 roku Hans Bresler, wyznanie rzymskokatolickie, ur.7 XI 1903, Breslau, zmienił nazwisko na Hans Gnerlich.

Świadkiem potwierdzającym prawdziwość poprzednich i obecnych danych są niżej podpisani, doktor Werner Sussmann, kierownik Urzędu Stanu Cywilnego, i Irma Potempa, służąca w domu von Mogmitzów, zameldowana Breslau, Adalbertstr.

– Wyznanie rzymskokatolickie. Akurat. – Mock mruknął do siebie z powątpiewaniem i spojrzał na jedno z trzech drzew genealogicznych rodu Breslerów, które obejmowało jedną małą i bezpotomną gałązkę z nazwiskiem „Hans Bresler, 1903 – „.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

JEDENASTA RANO

Okna skromnej kamienicy przy Adalbertstrasse 37 wychodziły na Ogród Botaniczny.

Rosyjscy najeźdźcy niewiele dotąd uwagi poświęcali katedrze i ogrodowi, toteż oblężenie nie miało do tej pory wielkiego wpływu ani na spokojny sen śląskich książąt w kryptach katedry św.

Jana Chrzciciela, ani na dywany przebiśniegów i krokusów, ścielące się wokół pomnika Linneusza w Ogrodzie Botanicznym.

Nie drżały również w posadach okoliczne kamienice, których bramy ozdobione były w dużej mierze masońskimi symbolami cyrkla i kielni.

Tylko artyleria przeciwlotnicza w ogrodach arcybiskupich ściągnęła na siebie gniew iłów.

W jednej w okolicznych kamienic umierała na suchoty sześćdziesięcioletnia Irma Potempa.

Jej siwa głowa spoczywała na wysokim wezgłowiu, jej wyschnięte ręce zaciskały się kurczowo na poszwie kołdry, jej oczy wbite były nieruchomo w dwie wieże katedry, z których jedna była nieco uszkodzona.

Teraz źrenice kobiety przesunęły się z okna na drzwi, w których stała jej córka Elsa z jakimś nieznanym starszym człowiekiem.

Mężczyzna ten był elegancko ubrany, trochę w stylu jej zmarłego pryncypała, hrabiego Rüdigera von Mogmitz seniora.

Zaniepokoiła ją nieco maska na jego twarzy, ręka na temblaku, kapelusz wciśnięty na czoło i postawiony wysoko kołnierz jasnego płaszcza.

Przypominał jej gestapowskiego szpicla, z tą różnicą, że ci ostatni znajdowali szczególne upodobanie w płaszczach skórzanych, nie zaś wełnianych jak ten, który otulał ramiona przybysza.

Ten niepokój szybko wytłumiły fale bólu oblewające jej klatkę piersiową.

– Mamo – powiedziała Elsa – to jest kapitan Eberhard Mock, przyjaciel profesora Rudolfa Brendla.

Chciałby z tobą porozmawiać.

– A niby o czym? – wyszeptała chora.

– Nie będę owijał w bawełnę – tubalny głos tchnął spokojem i pewnością siebie. – Jestem wysokim funkcjonariuszem policji kryminalnej.

– Wiedziałam, wiedziałam – mimo bólu starsza pani uśmiechnęła się triumfalnie. – Od razu to po panu poznać.

– Doprawdy? – Mock udał zdziwienie. – Muszę zaaresztować Hansa Gnerlicha vel Breslera za potworną zbrodnię.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: