Potempa przerwała mu gwałtownym sapnięciem. Jej płuca zagrały jak przedziurawione miechy. Na czoło wystąpił pot, ręce zacisnęły się na kołdrze jak szpony ptaka, a oczy wróciły do kontemplowania widoku katedralnych wież.
– Mamo – szepnęła łagodnie Elsa – pan kapitan chce się tylko czegoś dowiedzieć o Breslerze. Aby go przymknąć. Aresztować tego złego człowieka. Przecież zawsze tego chciałaś.
Zapadła cisza.
Irma Potempa nie reagowała na słowa córki i zatopiła się w rozmyślaniach o swojej chorobie. Najbardziej interesowała ją cykliczność bólu i interwały tego cyklu. Czekała z niepokojem na nadejście cierpienia, na oddech gruźlicy, która szarpała jej oskrzelami, nie pozwalała oddychać, ślinę barwiła krwią i opłucną napełniała śmierdzącą wodą.
– Hans Gnerlich vel Bresler zamordował pannę Bertę Flogner. – Mock rzucił na oparcie łóżka płaszcz i kapelusz, po czym usiadł na brzegu krzesła i obserwował chorą. – Musi za to ponieść karę. Córka mówiła, że nie znosi pani Breslera – Gnerlicha i że może pani mi pomóc go ukarać.
– Ukarze go Bóg. – Chora najwyraźniej doznała ataku bólu; jej spękane wargi pocierały się wzajemnie, wywołując lekki szelest. – A właściwie. Nie Bóg, tylko Szatan. Niech się pan uda do piekła, tam panu powiedzą o Hansie Breslerze. Tam niech pan idzie.
Jej głowa głębiej osunęła się w rozpadlinę poduszki. Zamknęła oczy. Mock oczekiwał charakterystycznego odrzucenia głowy, ostatniego westchnienia, nagłego stężenia źrenic, pocałunku śmierci. Córka pochyliła się nad matką i ujęła jej twarz w swoje dłonie. Irma Potempa żyła i oddychała ze świstem.
Elsa odwróciła się do Mocka.
– Proszę już nas zostawić – powiedziała sucho. – Proszę wyjść!
Wstał, zarzucił na siebie płaszcz i kapelusz i wyszedł z pokoju, zamykając mocno drzwi. Córka dała matce pić, podłożywszy pod filiżankę zwiniętą dłoń, aby w nią złapać uciekające krople. Kiedy usłyszała jej spokojny oddech, uprzątnęła stolik, usuwając z niego talerzyki z resztkami jedzenia i filiżanki zatłuszczone bulionem. Potem poustawiała równo na kredensie figurki tancerek z porcelany miśnieńskiej, które matka – z dnia na dzień coraz bardziej zdziecinniała – kazała sobie przynosić do łóżka.
Omiotła wzrokiem pokój i nie znalazłszy nawet cienia brudu i kurzu – ani na ramach portretu ślubnego jej rodziców, ani na błyszczącej politurze kredensu, ani na wypastowanej podłodze – wyszła do przedpokoju.
Stamtąd udała się do kuchni.
Usiadła przy stole, oparła brodę na nadgarstkach i zapatrzyła się w szczyty kamienic przebijające przez ogołocone z liści gałęzie drzew Ogrodu Botanicznego.
Wczesnowiosenny pejzaż za oknem nie uspokoił nerwów zszarganych przez kapitana, który zaniepokoił jej matkę.
Jeszcze czuła w kuchni, gdzie wcześniej z nim rozmawiała, zapach jego perfum.
Ogarnęła ją irytacja.
– A to się wyperfumował, stary skurwysyn – powiedziała w nadziei, że przekleństwa przyniosą jej chwilową ulgę i że choć przez moment nie będzie musiała udawać cierpiętnicy, z łagodnym uśmiechem pielęgnującej chorą matkę.
– Kto by pomyślał. Taki stary kutas. Wstrętny, poparzony, gruby, a tak się perfumuje.
– Stary, ale jary – usłyszała i aż podskoczyła ze strachu.
Mock blokował swym masywnym ciałem kuchenne drzwi.
– Jak pan śmie! – wrzasnęła przerażona. – Przecież kazałam panu wyjść!
– A ja wróciłem. Zapomniałem grzebienia. – Mock wszedł do kuchni, zamknął drzwi, oparł się o nie i zapalił papierosa.
– I rano nie będę mógł rozczesać mojej bujnej czupryny – mówiąc to, zdjął kapelusz i zademonstrował rzadką siwą siatkę oplatającą mu głowę.
Mock zaczął się rozglądać za popielniczką.
Elsa postawiła ją na stole.
– No proszę, niech pan siada – uśmiechnęła się do starszego mężczyzny. – Bawi mnie pan. Nawet ktoś taki jak pan jest odmianą w tym kieracie. Dostanę papierosa?
– Bardzo proszę. – Mock wyjął z teczki dwie pary jedwabnych pończoch i przesunął je w stronę kobiety.
– Dziękuję. – Elsa sprawnie wsunęła pończochy do szuflady kuchennego stołu, nie okazując najmniejszego zdziwienia.
Kiedy pracowała jako pielęgniarka, często wyrażano jej wdzięczność w taki właśnie sposób.
– Kilka spraw mnie niepokoi. – Mock stracił chęć dalszego dowcipkowania. – Pani mama odmawia współpracy i zeznań, co mnie w ogóle nie dziwi. Jest w końcu ciężko chora. A może pani mnie wesprze. Pewnie jeszcze do niedawna mieszkały panie w Kanthen u hrabiostwa von Mogmitzów.
– Słucham pana. – Elsa trzymała papierosa w wyprostowanych palcach, czekając na ogień.
– Po pierwsze. – Mock trzasnął gazową zapalniczką przed jej papierosem. – Niech mi pani powie wszystko o Hansie Breslerze – Gnerlichu. Wszystko, o czym pani wie i o czym mówiła pani mama.
– Dobrze. – Niezbyt urodziwa twarz Elsy Potempy była skupiona i poważna. – Najpierw o sobie. Mieszkałam u von Mogmitzów od urodzenia do piętnastego roku życia, kiedy to zostałam oddana do szkoły pielęgniarskiej w Breslau. Wtedy zmarł mój ojciec, stajenny u von Mogmitzów. Potem byłam w szkolnym internacie przez cztery lata. Po szkole pracowałam osiem lat w szpitalu św. Agnieszki. Dopiero niedawno poprosiłam o urlop, aby móc się opiekować chorą matką.
– Bardzo proszę o Gnerlichu. – Mock złożył ręce błagalnie.
– Dobrze. Ależ się rozgadałam. – Elsa zganiła samą siebie. – Kamerdynera Hansa Breslera poznałam jako dziecko. Zawsze wydawał mi się sympatyczny. Częstował mnie cukierkami, uczył jeździć na kucyku. Był bardzo miły. Ale moja mama go nie znosiła. Trzymała mnie od niego z daleka. Kiedyś dostałam po łapach, jak wzięłam czekoladki. Ponieważ byłam bardzo łakoma, przychodziłam po kryjomu do jego pokoju.
– Nie zrobił pani niczego złego? – przerwał jej zaniepokojony głos Mocka.
– Nie, nigdy – uśmiechnęła się Elsa Potempa. – Niczego złego. Lubiłam Hansa. Był wtedy przed trzydziestką. Opalony i przystojny. Ale moja mama nie znosiła go, i wie pan co? Dzisiaj, po latach.
Przypuszczam, że mama mnie oddala do szkoły z internatem, żebym była trochę dalej. Myślę, że podkochiwałam się w Hansie.
– Ale dlaczego pani matka go nie znosiła? Przecież była świadkiem przy zmianie jego nazwiska? A zresztą, dlaczego on w ogóle zmienił nazwisko? Może pani wie coś na ten temat?
– Powoli. Dużo pytań. – Elsa znów się uśmiechnęła. – Ze wszystkim był pan taki prędki?
– Dlaczego od razu „był”? – Mock podchwycił rozbawiony ton Elsy. – Myśli pani, że ma rację ludowe przysłowie, które mówi: „Po kopie już po chłopie”?
– Ja tam nie wiem.
– Mogę pani udowodnić, że przysłowia nie zawsze są mądrością narodów.
– No nie. Jaki ostry! Ale się rozkokosił! – roześmiała się Elsa. – Tylko że ja nie mam strzykawki, aby dać panu później glukozę.
– Nieważne jest „później”, ważne jest „teraz”. – Mock żartował, ale Elsa wyczuła w jego głosie jakiś fałsz, jakieś zniecierpliwienie.
– No dobrze, dobrze. Dość tych głupich żartów. Niech pan powtórzy jeszcze raz pytania – odparła surowo.
– Wątpię, żeby moje odpowiedzi na coś się przydały, ale zawsze coś. No niech pan pyta!
– Dlaczego Bresler zmienił nazwisko? – zapytał Mock.
– Matka mi opowiadała, że Hans nienawidził Żydów. Miał obsesję na ich punkcie. Może dlatego, że kiedyś go wzięli za Żyda. Pewnego razu gościł w Kanthen jakiś generał. Byłam wtedy bardzo mała. Miałam może pięć lat. Jest to jedno z najwcześniejszych moich wspomnień. Wie pan, ciekawe, jak mało pamiętamy z dzieciństwa.
– No dobrze – przerwał jej Mock. – I co z tym generałem? Co się stało?
– Generał podczas wizyty okazywał Hansowi wielkie zainteresowanie. Nocą wymknęłam się do pokoju Hansa, mając nadzieję na kilka cukierków. W pokoju była wielka awantura. Pijany generał w samej bieliźnie biegał za Hansem i usiłował go złapać. No wie pan, za co. Krzyczał przy tym: „Pokaż mi, Żydku Breslauer, swoje obrzezanie”. Hans, wściekły, uciekł przed nim na korytarz i obudził cały dom. Na drugi dzień generał wyjechał, a Hans postanowił zmienić nazwisko.