– Tak jest, pani hrabino – powiedział drżącym ze wzruszenia głosem. – Będzie tak, jak pani sama sobie życzy.
A to jest – wskazał na teologa – profesor Knopp.
Hrabina podskoczyła z radości jak dziewczynka i wyciągnęła rękę do profesora. Ten tak długo przyciskał usta do jej wątłej dłoni, jakby chciał wargami policzyć wszystkie kruche kości. Hrabina usiadła znów przystoliku i nakreśliła szybko kilka fal, linii i kropek.
– To cud. Bóg tak chciał – odczytywał Brendel. – Był pan moją inspiracją, a teraz Bóg pana ocalił.
Teolog rozejrzał się dokoła, a z jego ukradkiem rzucanych spojrzeń łatwo można było wywnioskować, że chętnie jeszcze raz przywitałby się z hrabiną. Po chwili całą jego uwagę skupił Brendel.
– Panie profesorze – powiedział Brendel – będę miał zaszczyt towarzyszyć panu w naszej podróży. My popłyniemy razem pierwszą łodzią, a kapitan Mock z hrabiną von Mogmitz.
Knopp zbliżył się do Mocka i wyciągnął do niego dłoń.
– Przepraszam za opryskliwość – rzekł. – Nie wiem, jak panu dziękować, że pan pomyślał o moim ocaleniu.
– Wie pan, profesorze. – Mock wstał, wziął profesora pod ramię i podprowadził do barierki tarasu.
– Znam dobrze to miasto – wskazał ręką na pejzaż od Wzgórza Holteia do wieży wodnej Am Wiedendamme. – Wiem, że ono nie zasługuje na pana, pan przerasta to miasto, i szkoda, by pan poległ pod jego gruzami. Melitonz Sardes nie powinien ginąć za Hitlera.
Knopp ujął dłoń Mocka oburącz i mocno ją ścisnął. W jego oczach pokazały się łzy, które równie dobrze mogły być blaskiem i odbiciem dalekich eksplozyj. Odwrócił się i, dźwigając pudło pod pachą, ruszył ku łodzi podwodnej, poprzedzany przez sternika.
Brendel, po czułym pożegnaniu z hrabiną, podszedł do Mocka i powiedział:
– Do zobaczenia, kapitanie, w lepszych czasach.
– W najlepszym z możliwych światów – powiedział Mock i uściskał filozofa.
Stał na tarasie przystani i obserwował, jak obaj uczeni gramolą się do włazu. Marynarz odcumował i również zniknął w łodzi.
„Seehund” zaczął się zanurzać. Przez chwilę widać było zmęczone oczy marynarza. Mock podziwiał jego wytrzymałość i umiejętności. Nie najlepiej znał się na ubotach, ale był pewien, że kierowanie łodzią w pojedynkę jest bardzo trudne. Po chwili łódź zniknęła za zakrętem rzeki na wysokości Ogrodu Zoologicznego.
Drugi marynarz podszedł do Mocka.
– Płyniemy? Pani jest już gotowa? – zapytał.
– Posłuchajcie, marynarzu. – Mock objął marynarza zaszyję. – Jak się nazywacie?
– Bosman Lothar Fabiunke.
– Dobrze – Mock pociągnął za sobą marynarza w to samo miejsce, w którym stał przedtem z profesorem Knoppem.
– A ja jestem kapitan Eberhard Mock, oficer kripo, rozumiecie, sierżancie?
– Tak jest, panie kapitanie – marynarz spojrzał z niedowierzaniem na sfatygowany cywilny ubiór Mocka.
– Mam do was prośbę, bosmanie – na poparzonej twarzy Mocka sztuczny uśmiech przez chwilę walczył z bolesnymi drgawkami skóry. Stary policjant wyjął z teczki butelkę koniaku i wręczył ją żołnierzowi. – Chciałbym z tą panią porozmawiać bez świadków. Sam na sam. Rozumiecie? Idźcie na spacer i wróćcie za godzinę, dobrze?
– Tak jest – krzyknął Fabiunke i mrugnął do Mocka porozumiewawczo.
– Jeśli będzie państwu zimno, proszę wejść do łodzi. Zapalę silnik.
Mock mrugnął również, włożył na twarz maskę i klepnął bosmana w plecy. Ten upchnął w kieszeni butelkę koniaku otrzymaną od Mocka, zasalutował hrabinie i ruszył w stronę potężnego gmachu Technische Hochschule.
BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,
W PÓŁ DO DZIEWIĄTEJ WIECZÓR
Eberhard Mock i hrabina Gertruda von Mogmitz leżeli obok siebie w przedziale maszynowo – gospodarczym łodzi podwodnej i stykali się bokami. Od silnika rozchodziło się przyjemne ciepło.
– Pani hrabino – powiedział Mock – po tym, co pani przeżyła, nie śmiałbym pani męczyć, ale zanim opuścimy to miasto, muszę pani zadać kilka pytań. Jak pani wie, jestem policjantem i łaknę sprawiedliwości. Nie chciałbym zatem mieć żadnych wątpliwości, że postępuję słusznie. Czy mogę więc zadać pani kilka pytań? – Zapalił światło w łodzi i podał jej swój notes.
– Nie znam się na stenografii. Proszę zatem o kilkuzdaniowe pisemne odpowiedzi, dobrze?
Hrabina skinęła głową. Światło zadrżało na jej pełnych wargach.
– Hans Bresler alias Gnerlich po tym, jak mnie sponiewierał – zaczął Mock – na drugi dzień nieoczekiwanie zgodził się na nasze spotkanie. Strażniczka Hellner zauważyła, że wyraził on zgodę, mimo że, jak powiedziała, poprzedniego dnia mocno go zirytowaliśmy. Czyli Gnerlich był dla nas bardzo łaskaw, poszedł nam na rękę, prawda? Umożliwił wtedy pani przekazanie mi swojego przesłania: „Łaknij sprawiedliwości, Mock! „Zapytam jeszcze raz. Czy sądzi pani, że pomógł wtedy naszemu ocaleniu?
– Moje milczenie – powiedziała hrabina – było moim wyborem. Pan nasz powiedział: „Błogosławieni cisi”.
Teraz już jestem pobłogosławiona, bo ocalałam i uciekam z Breslau. Mogę mówić.
Zapadła cisza.
Mock oniemiał, a jego oczy płonęły w dziurach aksamitnej maski. Zebrał myśli i jeszcze raz zadał pytanie:
– Ma pani piękny głos – powiedział, licząc na jakiś jej uśmiech; niestety przeliczył się: blade, pełne usta hrabiny tworzyły linię prostą.
– Przepraszam – powiedział. – Miasto płonie, my uciekamy, a ja prawię pani komplementy. Jeszcze raz zapytam. Gnerlich nam wtedy pomógł, nie sądzi pani? A właściwie pomógł pani być błogosławioną. Czy tak?
– Zło się często odmienia w dobro w rękach Boga – odrzekła. – Gnerlich mnie nienawidził, ale wciąż czuł przede mną respekt. Mógł mnie okrutnie doświadczać, ale wciąż, nawet jako komendant, był moim kamerdynerem Hansem, a ja jego panią. Myślę, że kochał mnie na swój zbrodniczy sposób – zamyśliła się.
– Czasami miał takie oczy pełne psiego oddania. Jak wtedy gdy prosił mnie, bym pozwoliła mu przyjąć moje panieńskie nazwisko. – Wstrząsnęła głową, jakby zrobiło się jej zimno.
– To straszne. Zbrodniarz pomaga nam być błogosławionymi. Nie pomyślałam o tym. Bardzo trafnie pan to ujął, kapitanie. Jest pan człowiekiem niezwykle przenikliwym.
– Dziękuję. – Mock poczuł rozlewający się w jego piersi balsam. – Gnerlich bardzo mocno pani pomagał w urzeczywistnieniu błogosławieństw. Dzisiaj, kiedy omal mnie nie zakatowała strażniczka Hellner, uratował mi życie, a strażniczka wciąż leży w mojej wannie przy Zwingerplatz.
– To straszne, Boże, jakie to wszystko straszne. – Hrabina zaczęła płakać.
– Przebaczyłam już dawno tej nieszczęsnej kobiecie i wiadomość o jej śmierci mnie przygnębia – mówiła wśród łkań.
Mock patrzył na nią i poczuł nieprzezwyciężoną ochotę, aby ją przytulić. Całym swoim ciałem chciał do niej przylgnąć i poczuć na swojej twarzy jej łzy. A potem odgarnąć jej włosy i przesunąć wargami po zamkniętych oczach. Chciał poczuć pod ustami ruchy jej gałek. Aby tego nie uczynić, przykrył twarz dłońmi i wpatrywał się w nią spomiędzy rozcapierzonych palców.
Hrabina uspokoiła się i cicho oddychała rozchylonymi ustami. Paroksyzm bólu wstrząsnął obliczem Mocka, a potem rozszedł się po całym ciele. Przed jego oczami pojawiła się Waltraut Hellner z dziurą w głowie.
Zrobiło mu się niedobrze i przełknął kilkakrotnie ślinę. Znał sposób na wszelki ból. Tym sposobem było śledztwo, przesłuchanie, dochodzenie doprawdy.
– Mogę dalej panią pytać? – Oderwał dłonie od twarzy i widząc jej skinięcie głową, kontynuował: – Czy on już jako komendant wykonywał pani polecenia?
– Tylko jedno polecenie – szepnęła. – Napisał do mnie list ze szpitala. W strasznych słowach groził, że pana zabije. Wtedy ja mu odpisałam, a Brendel ten list mu zaniósł. W liście nie prosiłam go, lecz rozkazałam mu oszczędzić pana. Nie wiedziałam, że skończy się to śmiercią strażniczki Hellner.
– Wściekłej suki Hellner – nie wytrzymał Mock i natychmiast się zreflektował. – Pani hrabina rozkazywała komendantowi obozu, w którym była pani więźniarką? To przecież niepojęte!