– Mówiłam już panu, że Bresler był jednocześnie oprawcą i podnóżkiem, katem i służącym. Niestety, najczęściej. Prawie zawsze tym pierwszym. Niekiedy zmieniał oblicze. Kiedyś podsłuchał moją rozmowę z Brendlem o błogosławieństwach. Sam się zaoferował, że będzie nosić do Knoppa moje pytania.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział Mock. – To będzie straszne, co teraz powiem. Błagam panią o wybaczenie. Muszę oto zapytać. Muszę dojść do prawdy. Kiedy do niej dojdę, skończy się moje ostatnie dochodzenie w życiu i będę mógł za sobą zostawić Breslau.

– Niech pan pyta, teraz nic nie jest straszne.

– A zatem – szeptał Mock, z wyraźnym trudem artykułując głoski – teraz mnie pani znienawidzi.

Ale muszę. – jego głos nagle stał się zdecydowany i tubalny.

– Pani hrabino, po śmierci siostrzenicy pani cierpiała. Przez to cierpienie osiągnęła pani jedno z dziewięciu błogosławieństw. Czyli jeszcze raz Gnerlich pomógł pani w uzyskaniu błogosławieństwa. Można powiedzieć, że przyczynił się do pani ocalenia, bo przecież ośmiokrotnie błogosławieni na pewno opuszczą to piekło, jakim jest Breslau. Jego straszna zbrodnia, zamordowanie Berty Flogner, pomogła pani w osiągnięciu dziewiątego błogosławieństwa. Czy Gnerlich wiedział o tym, że zabijając Bertę Flogner, obdarza panią dobrem? A oto moje okrutne pytanie: czy zrobił to dobrowolnie, czy…

– Czy ja mu to rozkazałam zrobić, tak? O to chciał pan zapytać, tak? – Hrabina wpatrywała się w Mocka w napięciu.

– Niezupełnie – powiedział wolno. – Jakim ja jestem idiotą! Przecież Gnerlich przynosił Knoppowi pani pytania i odnosił jego odpowiedzi. Mógł to wszystko czytać. I dlatego sam z własnej woli mógł zacząć działać. Robić wszystko, aby pani była błogosławiona. Nawet zabić pani siostrzenicę. Ta bestia była narzędziem w rękach Boga.

Hrabina odwróciła się od Mocka. Łódź zakołysała się gwałtownie. Poruszyły się wskaźniki na podświetlanych zegarach. Mock przytulił się do hrabiny i objął jej kruche ramiona. Znajdowali się w odmętach rzeki, z daleka od oblężenia, z daleka od bomb i płomieni. Kołysali się jak w bezpiecznych wodach płodowych, a ich stalowy kokon rozgrzewał się od serca maszynerii.

Mock odgarnął włosy z jej ucha i szepnął do czułej małżowiny:

– Czasami trzeba wyrządzić zło, aby być błogosławionym. Ja sam wyrządziłem zło mojej żonie.

– Odniósł wrażenie, że teraz zamiast niego mówi ktoś inny.

– Ale to zło mnie zbawiło. Ocaliło mnie z oblężenia Breslau.

– Już nie ma twojej żony. – Hrabina odwróciła się i objęła kapitana za szyję.

– Tak chciał Najwyższy. I nie ma zła. Wokół nas tylko dobro. Zdejmij tę maskę – szepnęła. – Chcę widzieć twoje oczy!

Mock zdarł maskę z twarzy. W oczach hrabiny rozsnuwała się mgła. Jej wargi dotknęły jego nosa i oczu. Koniuszek jej języka wdarł się w kącik jego ust. Zamknął oczy i poczuł potężne napięcie. Zdawało mu się, że łódź unosi się nad mętnymi wodami. Wtedy hrabina odsunęła się od niego.

– Uderz mnie! – powiedziała głośno. – No bij!

Mock spojrzał w jej oczy, które już nie były zamglone, lecz jasne i przejrzyste. Hrabina naparła łokciami na jego piersi i kopiąc nogami, odsunęła się od niego o pół metra. Stalowe cygaro opadało w odmęty rzeki, a Mock już nie widział hrabiny von Mogmitz. Nie przebywał też w małej łodzi podwodnej, lecz w kuchni mieszkania umierającej Irmy Potempy, a jej brzydka córka Elsa mówiła: „Hans jest zły, bo bije panią.

Jak to, jaką panią? Naszą panią, Gertrudę von Mogmitz”.

Skóra na twarzy Mocka skurczyła się jak czuła membrana. Pod mocno zaciśniętymi sznurówkami butów delikatna skóra stóp oddała zadany ługiem ból.

– Przeze mnie twoja żona zginęła – syczała hrabina. – Przeze mnie ta suka zginęła. No uderz mnie!

Przez stalową ścianę kadłuba przenikał chłód. Mock przyłożył poparzony policzek do zimnego metalu. Czuł ten metal w głowie, w gardle, metaliczny smak ogarniał jego język i przedostał się do brzucha wraz metaliczną śliną. Zaczęło go wszystko boleć: od dziury w głowie do małego obtarcia na pięcie. Znał jeden sposób na metaliczny ból – śledztwo, przesłuchanie, prawda. Oderwał policzek od ściany kadłuba i powiedział:

– Mam cię uderzyć tak jak Gnerlich, tak? Lubiłaś, jak cię bił jeszcze w Kanthen, kiedy twój mąż już spał, co? Lubiłaś, jak cię bił na Bergstrasse, prawda? Mam cię uderzyć tak mocno jak on? Potrafię to zrobić.

Mam cię tak mocno uderzyć? Tak? Skąd wiedziałaś, że ja lubię bić kobiety?

Gertruda von Mogmitz zaciskała oczy i kiwała twierdząco głową. Wysuwała przy tym szczękę. Mock nie uderzył hrabiny. Odsunął się od niej, jak mógł najdalej, i sięgnął do wewnętrznej kieszeni podartej marynarki. W ciasnej przestrzeni rozszedł się zapach wilgotnego tytoniu.

– Nie chciałem tego robić – powiedział Mock, trzymając w dłoni dwie kartki. – Nie chciałem porównywać tego pisma maszynowego.

– O czym pan mówi, kapitanie? – Hrabina poprawiła sobie włosy, była już doskonale opanowana.

– Chciałem ci uwierzyć. Tak bardzo chciałem ci wierzyć. Że to wszystko Gnerlich robił z własnej woli, że on sam chciał ciebie obdarzyć błogosławieństwem poprzez popełniane przez siebie zbrodnie. Że ty nie masz z tym nic wspólnego. Nie chciałem porównywać tych kartek.

– O czym pan mówi?

Receptory bólu reagowały na najlżejsze poruszenia łodzi. Mock odsunął się jeszcze bardziej i zapalił latarkę. W jednej ręce trzymał list do swojego brata Franza Mocka, w drugiej listę z pytaniami hrabiny do profesora Knoppa. Na pierwszej kartce ktoś wystukał na maszynie: „Przeszukaj mieszkanie nr 7 na Viktoriastrasse 43. Jest tam coś, co pomoże ci odnaleźć mordercę twojego syna. Śpiesz się, dopóki nie weszli tam Rosjanie”. Na drugiej kartce, podpisanej „Gertrud hrabina von Mogmitz” zadano pytanie: „Czy pan profesor sądzi, że błogosławieństwa można rozumieć dosłownie?” I na jednej, i na drugiej kartce mała litera „t” przypominała prawosławny krzyż, ponieważ podwojona była jej poprzeczka, zarówno duże, jaki małe „o” składały się z dwóch okręgów oddalonych od siebie o pół milimetra, a „r” chwiało się raz w jedną, raz w drugą stronę.

– Obie kartki ty napisałaś – powiedział wolno. – Na tej samej maszynie. A list do mojego brata został napisany dzień przed śmiercią twojej siostrzenicy. To znaczy, że zaplanowałaś to. Rękami Gnerlicha zabiłaś Bertę Flogner. Zaplanowałaś sobie coś jeszcze. Czytałaś o mnie i o sprawie zboczeńca Roberta, wszystkie gazety pisały, że dopuściłem się samosądu. Dziennikarze spierali się, czy mój uczynek był sprawiedliwy czy też nie. I wszyscy bez wyjątku pisali, że sprawiedliwość jest moją obsesją, że popycha mnie ku niej ślepy instynkt. Wszyscy, którzy czytają gazety, ty też, wiedzieli, że mój bratanek zginął dwadzieścia lat temu w niewyjaśnionych okolicznościach. Pisząc list do mojego brata, mogłaś być pewna, że ja, „ślepy pies sprawiedliwości”, poruszę niebo i ziemię, by dotrzeć do mieszkania przy Viktoriastrasse, gdzie wykrwawiała się twoja siostrzenica. Kazałaś Gnerlichowi tak ją skatować, aby pies złapał trop. Aby ogarnęła go obsesja sprawiedliwości. Cóż się do tego lepiej nadaje niż siedemnastoletnia dziewczyna z butelką wbitą między nogi! Nawet gdyby powiedziała, że zrobił to Gnerlich, gdyby nawet go rozpoznała pod sowieckim mundurem, to i tak on byłby poza moim zasięgiem. Ale tonie o to chodziło, abym zabił Gnerlicha, chodziło o to, bym go ścigał. Bo wtedy, zgodnie z interpretacją Knoppa, znalazłabyś drugiego człowieka, który by łaknął sprawiedliwości, i ocalałabyś wraz z nim z Bresleau.

– Przestań już – szepnęła. – To wszystko nieprawda. Nie możesz wyciągać takich wniosków z pisma maszynowego. Jest wiele maszyn z obluzowanymi czcionkami.

– Wszystko stało się nie tak, Gertrudo. Dziewięć błogosławieństw nie zapewni ci ocalenia – powiedział Mock, gramoląc się na czworakach. – Pomyliłaś się.

Hrabina von Mogmitz leżała spokojnie, założywszy ręce za głowę. Patrzyła na Mocka i źle interpretowała spokojny ton jego głosu, jego ciemną, tubalną intonację. Nie mogła wiedzieć, że jego mózg odtwarza teraz scenę sprzed miesiąca. Nie miała pojęcia, że ze zwojów szarej substancji, schowanych za dziurawą potylicą, wychodzi upiór – młoda dziewczyna kiwająca na Mocka zakrwawionym kikutem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: