Spojrzał na zamordowaną dziewczynę, którą jego brat nazwał „kurwą”. Jej szczupłe gołe nogi wysuwały się z kołyski, cekiny munduru lśniły w słońcu. Mock splunął gorzką nikotynową śliną i usiadł na krawężniku obok ciała dziewczyny. Mimo niesmaku zapalił ostatniego papierosa, który tkwił w złotej papierośnicy, i zamyślił się głęboko.
Spokoju nie dawały mu dwa pytania, które jak natarczywe osy kłuły jego mózg. Gdyby nie one, dawno już by zgłosił śmierć „dziewczyny z cekinami” odpowiednim służbom, które – podobnie jak Mock – zaklasyfikowałyby to zabójstwo jako kolejny bestialski mord Rosjan, a sam Mock całą sprawę odłożyłby w swej pamięci ad acta.
Gdyby nie te dwa pytania, wróciłby do domu, wypił szklankę wina, podręczył się z żoną, oddał dozorczyni ubranie do czyszczenia, a sam zszedłby do piwnicy, by przywitać się ze swoimi jedynymi przyjaciółmi.
Jednak te dwa pytania dręczyły go nieustannie i kazały mu siedzieć na brudnym krawężniku obok zamordowanej zbrukanej dziewczyny. Rozumiał doskonale, dlaczego Rosjanie przebrali dziewczynę w mundur SS. Ta psychologiczna kompensacja była dla niego jasna jak słońce. Akt gwałtu jest aktem podporządkowania i zwycięstwa gwałcącego nad gwałconym. To dlatego kryminaliści poprzez gwałt rytualny podporządkowują sobie innych więźniów, którzy od momentu największego poniżenia, jakim jest przyjęcie spermy gwałciciela i odegranie roli kobiety, służą gwałcicielowi nie tylko zresztą seksualnie.
Mock o tym wszystkim wiedział, ponieważ ciemne sprawy więziennictwa poznał w ciągu prawie trzydziestu lat pracy w policji równie dobrze, jak reakcje swoich dwu żon, kilkunastu kochanek i kilkudziesięciu prostytutek, z którymi zawarł bliższą znajomość.
Motyw gwałtu na wrogu był zatem dla Mocka zrozumiały, przebranie kobiety z wrogiego plemienia w najbardziej znienawidzony mundur, a potem zgwałcenie jej w tymże mundurze było symbolicznym aktem podporządkowania sobie wroga i zapowiedzią zwycięstwa nad nim.
Nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego gwałciciele znad Wołgi, do niedawna zwykłe mużyki, dla których niczym dziwnym nie było – według niemieckich wyobrażeń – wychędożenie świni w chlewiku, dlaczego ci barbarzyńcy pracowicie przyszyli – i tu Mock odchylił materiał zasłony i policzył – około dwudziestu cekinów do munduru SS?
Czyżby takie wyrafinowanie godne Kaliguli mogło stać się udziałem niepiśmiennych debili, którzy pragnęli spółkować wszystko jedno z kim – z kozą, kobyłą, kobietą czy ze zwiniętym w rulon płaszczem? Mogli oni nosić ze sobą taki wyszywany cekinami mundur i przebierać weń każdą złapaną Niemkę, ale w tym wypadku po dokonaniu gwałtu zdjęliby mundur z dziewczyny, by go użyć przy następnej okazji.
Dlaczego mundur był wyszyty cekinami?
To było pierwsze pytanie dręczące Mocka.
Zrabowanie wszystkiego, co dało się wynieść z mieszkania, poza zasłonami i firankami, było całkowicie zrozumiałe dla Mocka jako konsekwencja wojny.
Zdobywanie łupów wojennych było i przyczyną, i skutkiem większości wojen świata.
Dlaczego jednak mieszkanie numer 7 zostało kompletnie ograbione, a w zakładzie krawieckim na parterze Rosjanie nie zainteresowali się ani meblami, ani maszyną do szycia?
To było drugie pytanie, które Mockowi nie dawało spokoju.
Przypomniał sobie przedśmiertne spojrzenie dziewczyny. Gdyby mogła wydobyć ze swych zmaltretowanych ust coś więcej niż krwawe bąbelki śliny, pewnie kazałaby Mockowi przyrzec, że złapie mordercę, zmusiłaby go do złożenia obietnicy na zbawienie swojej duszy, że będzie przez całe swoje życie szukał kilku Rosjan, o których nic nie wiadomo poza tym, że lubią cekiny.
Mock cieszył się w gruncie rzeczy, że dziewczyna nie mogła mu nic powiedzieć, że umarła w ciszy, ponieważ – gdyby mu kazała – złożyłby uroczystą obietnicę, którą by później złamał, zresztą nie pierwszą i nie ostatnią w swoim życiu.
– Tak, zrobili to Ruscy – powiedział do siebie. – Co z tego, że wyszyli mundur cekinami, co z tego, że obrabowali właśnie to mieszkanie, a zakładu krawca Ubera nie, co z tego, do jasnej cholery?
To byli Ruscy. Bolszewicy i barbarzyńcy. Koniec kropka.
Koniec śledztwa.
U wylotu Brüderstrasse pojawiła się furmanka.
Ciężko zeskoczył z niej gruby kapral, w którym Mock rozpoznał adiutanta porucznika Lehnerta.
– Sprowadziłem dla pana kapitana furmankę – powiedział kapral zasapanym głosem. – Na rozkaz porucznika Lehnerta. Mam panu pomóc wnieść na nią ciało, a furman ma towarzyszyć panu aż do odwołania. Jest opłacony.
– Dziękuję, kapralu.
– Prochotta.
– Bardzo panu dziękuję, kapralu Prochotta. – Mock wstał i z przyzwyczajenia otrzepał rękawy marynarki. – Nie pamiętam, żebym dziś po raz drugi widział porucznika Lehnerta.
– Przyszliśmy z porucznikom Lehnertem, kiedy ta dziewczyna już nie żyła. Był pan wtedy. – Prochotta szukał właściwego słowa – nieobecny duchem. Nawet pan nie słyszał chyba wskazówki porucznika Lehnerta, gdzie należy szukać jej krewnych. Mam ją panu powtórzyć?
– Ładnie pan to powiedział, kapralu. – Mock pochylił się nad ciałem, ręce i nogi dziewczyny ułożył tak, aby nie wystawały poza obręb nosidła, chwycił za jeden węzeł i polecił wzrokiem Prochotcie, by uczynił to samo.
– Wszystko słyszałem. Proszę podziękować ode mnie panu porucznikowi.
Ponieśli ciało kilkanaście metrów, a potem rozkołysali je i wrzucili z głuchym stukotem na furmankę.
Zarośnięty siwą szczeciną furman z daleka śmierdział alkoholem.
Mock spojrzał na niego i przypomniał sobie scenę z szóstej księgi Eneidy Wergiliusza.
Na pożegnanie kiwnął głową kapralowi Prochotcie, potem chwycił się burty furmanki, stopę oparł na kole i odbił się od ziemi. Wybił się tak mocno, że omal nie wylądował na leżących na podłodze zwłokach. Usiadł na desce opartej o burty wozu. Kiedy woźnica odwrócił się do niego z pytaniem: „Dokąd jedziemy? Na który cmentarz? „, Mock wyrecytował Wergiliuszowy opis przewoźnika dusz Charona:
Woźnica strzelił z bata i furmanka powoli ruszyła przed siebie. Woźnica niczemu się nie dziwił.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
TRZECIA PO POŁUDNIU
Woźnica Otto Taraba uznał swojego klienta za zupełnego wariata, kiedy ten najpierw kazał mu jechać na Zwingerplatz, gdzie zniknął w jednej z bram, by po kilkunastu minutach pojawić się w błyszczących oficerkach i w nienagannie dopasowanym mundurze policyjnym. Otworzył papierośnicę i poczęstował Tarabę nieznanym mu dotąd gatunkiem tytoniu, który niewiele miał wspólnego z tym, czym Taraba codziennie nękał swe płuca.
Następny adres brzmiał – obóz zbiorczy na Bergstrasse. Dojechali tam po trzech kwadransach. Mock legitymował się przed dowódcami kolejnych patroli żandarmerii polowej. Dojazd na Bergstrasse trwał tak długo, bo żaden z oficerów i podoficerów, przed którymi Mock musiał się tłumaczyć, nie słyszał o jego wyczynie opisywanym szeroko przez prasę, a poparzona twarz kapitana okazywała się w takich momentach nie przepustką, lecz wzbudzającą podejrzliwość przeszkodą.
Nie ułatwiały też podróży kolejne alarmy przeciwlotnicze, podczas których Mock i jego przewoźnik kryli się pod wozem, stary koń zaś – ku zdziwieniu ich obu – reagował na wycie syren, huk samolotów i wybuchy bomb równie obojętnie, jak przewożony przez niego ładunek.
Po ominięciu barykad i stanowisk obronnych, których nie brakowało zwłaszcza w okolicach Dworca Fryburskiego, furmanka zajechała wreszcie w boczną uliczkę; po prawej stronie biegł wysoki mur fabryki maszyn Lindnera. Po przeciwnej stronie, w dawnym azylu dla bezdomnych, znajdował się obóz zbiorczy. Prowadziła do niego brama zwieńczona napisem „Arbeit macht frei”. Mock wylegitymował się przed znanymi mu z widzenia policjantami i zgłosił chęć rozmowy z ich dowódcą.
* [Tych wód i rzek strażnikiem jest groźny
przewoźnik Charon – plugawy, brudny,
zmierzwiona, siwa broda mu spływa na piersi,
oczy goreją ogniem, z ramion zwisa
zabłocona opończa, grubym sznurem przewiązana.]
„Wirgilius, Aeneis, 6, 298 – 301.
Cyt. za: Wergiliusz, Eneida, przet.
Wanda Markowska, Warszawa 1987, s.84.