W górnej części firanki krew tworzyła okrąg o średnicy około czterech centymetrów. Było to w miejscu, gdzie przykryta tiulem postać mogła mieć usta.
Wyglądało to tak, jakby uszminkowano komuś usta krwią, następnie otworzono je na oścież i naciągnięto leżącemu firankę na głowę – wiśniowoczarne „o” odbite na bieli półprzeźroczystego materiału.
– Jak nie otworzysz, to rozpierdolę te drzwi – Franz zrozumiał, że krzyki mogą zwabić Rosjan, i mówił spokojnie. Z jego płuc dobywała się jakaś gruba, nigdy wcześniej przez Eberharda niesłyszana nuta.
Zsuwał powoli firankę z ciała. Plama krwi zastygła również w miejscu, gdzie powinno się kończyć przedramię. Czuł, jak pulsuje mu szyja. Nie wytrzymał i – nie dbając o integralność miejsca zbrodni – zdarł całą firankę z ciała.
– Wchodzę – powiedział Franz i runął na drzwi.
Z futryny posypało się trochę gruzu i chmurka tynku spłynęła wprost na marynarkę Eberharda. Eberhard otrzepał się i przyjrzał leżącej postaci.
Była to istota płci żeńskiej, naga od pasa w dół. Od pasa w górę owijał ją zbyt duży, czarny mundur SS. Zdobiły go kolorowe cekiny.
– Otwieraj, proszę cię, Ebi – szeptał Franz do dziurki od klucza.
Istota zamiast ust miała krwawą miazgę. Obok jej głowy leżała butelka z rozbitą szyjką. Na szyjce zasychały plamy krwi. Wiosenny wiatr dmuchnął w okno, istota poruszyła ręką, do której przed chwilą była przyklejona krwią firanka.
Uczyniła ruch, jakby chciała pomachać Eberhardowi.
Nie mogła tego jednak uczynić. Było to niemożliwe z jednego powodu – nie miała czym machać, jej dłoń została ucięta.
Franz runął na drzwi i wpadł do pokoju w aureoli kurzu.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
DZIESIĄTA RANO
Kobieta byłaby lekka dla braci Mock, gdyby mieli oni dwadzieścia lat mniej.
Ponieważ jednak byli w wieku, który Marcin Luter uznałby za schyłkowy, ciążyła im nieznośnie. Transportowanie jej tylko odrobinę ułatwiały prowizoryczne nosze, sporządzone naprędce z zasłon wiszących w drugim pokoju.
Związali je u końców w potężne węzły, które teraz z trudem przyciskali obiema rękami do obojczyków.
Nie mogli na niczym zawiesić tego nosidła, na żadnym drągu czy kiju – w mieszkaniu nie było niczego oprócz zasłon, firanek i tapet. Ogołocono je nawet z muszli klozetowej.
Franz szedł z przodu, jego brat – z tylu, a pomiędzy nimi zakrwawiona kobieta huśtała się jak w kołysce. Przez materiał ściekła druga – jak zauważył Eberhard – kropla krwi. Mocno zaciśnięty nad nadgarstkiem kobiety jedwabny krawat od Amelunga, który miał zapobiec wykrwawieniu, nie spełniał, jak widać, swojego zadania.
Kiedy znaleźli się na schodach do piwnicy, Eberhard położył ciało pod drzwiami i ciężko, z lekkim sykiem wciągał powietrze do swych płuc perforowanych przez tytoń od prawie pięćdziesięciu lat. Nie przestając świstać i dyszeć, ruszył do góry i nie reagował na nerwowe szepty brata, który nie rozumiał, po co Eberhard wraca.
Kiedy był na poziomie parteru kamienicy, lekko pchnął oszklone wahadłowe drzwi, prowadzące do wejścia głównego.
Rozkołysały się oba skrzydła.
Przez szparę, która pojawiała się w coraz krótszych interwałach, dostrzegał jedynie bramę otwartą na ulicę i kunsztowną mozaikę, wzorem starorzymskich domów, przedstawiającą szarpiącego się na smyczy psa i napis Cave canem.
Wszedł do przedsionka i zlustrował uważnie listę lokatorów. Przez chwilę powtarzał sobie cicho jedno z nazwisk.
Nagle usłyszał miękkie dźwięki rosyjskiej mowy i stukot butów na trotuarze.
Rzucił się na zimne płytki podłogi dokładnie w tym momencie, kiedy w bramie pojawił się rosyjski patrol.
Eberhard, modląc się o łaskę milczenia dla Franza, poczuł na swym policzku śliską maź.
Zamknął oczy i usiłował spiąć każdy swój mięsień, by udawać rigor mortis.
Rosyjscy żołnierze minęli bramę kamienicy i odstukali swój marsz w oddali.
Eberhard podniósł się z kałuży oleju i ze zgrozą obserwował ciemne, tłuste plamy, które znaczyły marynarkę i prążkowaną popelinową koszulę.
Cicho minął wahadłowe drzwi i zatrzymał się gwałtownie. Drzwi jednego z mieszkań na parterze otwarły się od przeciągu. Mock podszedł do nich i przez chwilę lustrował przedpokój zawalony krzesłami, a także obrusami wywleczonymi z otwartej na oścież szafy. Na środku przedpokoju stała maszyna do szycia marki „Singer”.
Zamykając drzwi od mieszkania, zauważył na nich mosiężną tabliczkę „Usługi krawieckie. Alfred Uber”, i zszedł na piwniczne schody.
Franz pochylał się nad kobietą i coraz natarczywiej udawał jej jedno pytanie:
– Co ty wiesz o moim synu Erwinie Mocku? Mów wszystko, kurwo jedna!
Eberhard zniżył się do brata i ze zgrozą zauważył, że Franz ściska jej policzki w swych sękatych palcach. Kobieta była jeszcze bardzo młoda. Z jej okaleczonych ust, ściśniętych przez Franza w wąski ryjek, nie dobywało się jednak nic oprócz krwi i śliny.
Eberhard odsunął się pod ścianę i zadał cios z góry, trafiając obcasem podzelowanym blaszką w środek kolejarskiej czapki. Franz stoczył się z kilku schodków i uderzył głową o ścianę. Spod złamanego daszka wypłynęła strużka krwi.
Eberhard podszedł do brata, podniósł go z kolan i wyszeptał mu do ucha kilka zdań tonem tak słodkim, jakby sączył miłosne zaklęcia:
– Ta kobieta została zgwałcona przez Ruskich, a do ust wepchnięto jej obtłuczoną butelkę. Nie nazywaj jej kurwą, bo cię zabiję. Idziesz zemną czy nie, ty świński ryju?
– Idę – szepnął Franz i chwycił za swój węzeł kołyski.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
JEDENASTA RANO
Aż do stanowiska porucznika Lehnerta nigdzie nie napotkali sanitariuszy, mimo że wzywali ich przez radiostację już z punktu strażniczego kaprala Hellmiga. Eberhard prowadził bardzo wolno motocykl i rozglądał się dokoła. Za nim siedział Franz, a w wózku leżała zwinięta w kłębek dziewczyna, opatulona śmierdzącym smarami kolejarskim szynelem.
W podziemnym mieście błyskały brudnożółte latarnie na ścianach i palniki acetylenowe. W ich świetle Eberhard zauważył dreszcze przebiegające przez twarz dziewczyny. Dodał gazu i zastanawiając się, jak dalece starł nosek swojego eleganckiego włoskiego buta, wrzucił trzeci bieg.
Nie zważając na zasadę prawego, która jako jedyna z zasad ruchu drogowego działała w podziemnym Breslau, pędził przez Sadowastrasse ku stanowisku porucznika Lehnert, gdzie przed godziną widział sanitariuszy. Teraz w tym miejscu nie było nikogo poza wartownikiem.
Eberhard zatrzymał motocykl, sypiąc spod kół obłoki kurzu.
– Wzywaj lekarza! – krzyknął do wartownika.
– To rozkaz! – wrzasnął, widząc jego nieskoordynowane ruchy.
Bracia wynieśli w kołysce dziewczynę i ułożyli ją na plecach, zakrywając jej pudenda zasłoną. Opaska uciskowa z krawata lepiła się od krwi. Dziewczyna zajęczała i podniosła powieki. Wpatrywała się przez chwilę w Eberharda.
Pod jej delikatną i cienką skórą przebiegł kolejny dreszcz. Źrenice rozszerzyły się gwałtownie. Płuca ciężko pracowały, pompując bąbelki krwi do jej ust. Krew coraz węższym strumieniem zasilała żyły. Na ciało wystąpiły czerwone plamy. Zwieracz odbytu się rozluźnił. Zdrowa dłoń dziewczyny chciała zacisnąć się na łokciu Eberharda. Ten poczuł jedynie lekkie muśnięcie – jakby pieszczotę. Bąbelki krwi pękały na wargach, szorstkich i suchych, serce przestawało pracować. Pochylił się nad dziewczyną. Z jego wyłupiastego oka spłynęła łza.
Kiedy dziewczyna umierała, kapitan Eberhard Mock po raz pierwszy dzisiaj nie myślało swojej zniszczonej garderobie.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
POŁUDNIE
Mock bez pożegnania rozstał się z bratem krótko po wyjściu na powierzchnię. Nie chciał na niego patrzeć, nie zainteresował się tym, dlaczego brat idzie w kierunku kościoła Zbawiciela. Patrzył przez chwilę, jak zgarbiony starzec Franz Mock szura starymi sztybletami po zapiaszczonej kostce ulicy i sunie kamiennym kanionem, wśród wysokich kamienic Gustav – Freytag – Strasse.