– Przed trzydziestu trzema laty też była niedziela i śnieg lepił się do szyb zupełnie tak jak dzisiaj.
WROCŁAW, NIEDZIELA 27 LISTOPADA 1927, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU
Śnieg lepił się do szyby miotany podmuchami wiatru. Eberhard Mock stał przy oknie i wyglądał na rozślizganą od śniegu i błota Nicolaistrasse. Zegar na ratuszu wybił drugą. Mock zapalił pierwszego dziś papierosa. Kac powrócił nagłą falą mdłości. Obrazy wczorajszej nocy kłębiły się przed jego oczami: oto teatr varietes i trzech podpitych policjantów – komisarz Ebner w meloniku nasuniętym na ciemię, radca Domagalla wypalający dwudzieste cygaro „Sułtan” i on sam, radca Mock, szarpiący aksamitną wiśniową kotarę oddzielającą ich dyskretną lożę od reszty sali; oto właściciel restauracji hotelowej „Residenz” przynoszący z uniżonym uśmiechem pękate kufle na koszt firmy; oto fiakier usiłujący uspokoić Mocka wpychającego mu do ręki otwartą butelkę wódki; oto jego dwudziestopięcioletnia żona, Sophie, czeka na niego w sypialni – rozrzuca włosy i nogi, patrzy poważnie na wtaczającą się do sypialni pijaną belę. Mock zaczął spokojnie gasić papierosa w popielniczce o kształcie podkowy. Spojrzał przelotnie na wchodzącego do saloniku kelnera.
Heinz Rast, kelner z „Piwnicy Świdnickiej”, wniósł do saloniku talerze i półmiski. Stawiając je na stole, rzucał na zebranych uważne spojrzenia. Znał już Franza Mocka, który kilka dni temu przyszedł onieśmielony do jego szefa Maksa Klugego, by zamówić uroczysty niedzielny obiad na cześć swojego brata. Wobec Rasta Franz Mock nie był tak uniżony i przy ustalaniu menu kłócił się o każdego feniga. Dziś kelner poznał jego żonę, Irmgard Mock, osowiałą kobietę o łagodnych oczach, która odebrała od niego wielkie termosy z jedzeniem i ustawiała je na węglowej kuchni.
– Znakomita peklowana głowizna z kminkiem. Specjalność naszej firmy, na zimno, w galarecie – zachwalał kelner, nie mogąc ukryć zachwytu na widok kształtnej blondynki o sennych, trochę nieprzytomnych oczach, która niedbałym ruchem podała kryształową cygarniczkę siedzącemu obok niej gimnazjaliście. Gimnazjalista wydłubał z cygarniczki dymiący niedopałek i zwrócił się do krępego bruneta po czterdziestce stojącego przy oknie:
– Stryju Eberhardzie, prosimy do stołu. Podano zimne zakąski.
Brunet pocałował w dłoń sennooką młodą damę i zajął obok niej miejsce. Naprzeciw nich usiedli Franz i Irmgard. Gimnazjalista tkwił niezgrabnie u szczytu stołu. Rast ponaglony ruchem dłoni Franza wpadł do kuchni i przyniósł pięć pękatych butelek piwa z wyrytym na porcelanowym zamknięciu napisem „E. Haase”. Otworzył trzy i rozlał piwo do wąskich kufli. Następnie usiadł w kuchni i przez zamknięte drzwi przysłuchiwał się rozmowie przy stole.
– Niepotrzebnie wykosztowaliście się na ten uroczysty obiad. Irmgard tak dobrze gotuje, że jej wyroby mogłyby być ozdobą „Piwnicy Świdnickiej” – spokojny bas, wsysanie piwnej piany i westchnienie ulgi.
– Nie mogliśmy pozwolić, żeby taka dama jak Sophie jadła naszą niedzielną kaszankę z kwaszoną kapustą. A tutaj mamy to, co się je w wyższym… towarzystwie – nerwowy baryton zacinający się po każdym słowie. – Dziękujemy, że w końcu zgodziła się pani do nas przyjść. To zaszczyt dla prostego majstra.
– Zapewniam pana, Franz, że widziałam damy wylizujące smalec z salaterek – melodyjny, cichy i prawie dziecinny głos. – Choć pochodzę z arystokracji, już podczas studiów w konserwatorium pozbyłam się klasowych przesądów… – nuta zniecierpliwienia. – Poza tym nie rozumiem tego „w końcu”. O ile wiem, nikt do tej pory mnie tu nie zapraszał.
– Erwinie, zdajesz w tym roku maturę – bas, trzask zapałki, dym wysapywany nozdrzami. – Jakie są twoje dalsze plany?
Rast zamieszał rosół, napełnił nim talerze. Na dużym półmisku kelner poukładał szparagi i polał je roztopionym masłem. Otworzył drzwi, wniósł wszystko do pokoju i zameldował wesoło:
– Oto coś na ciepło: bulion z żółtkiem i szparagi.
Eberhard Mock zgasił papierosa. Jego bratanek wbił wzrok w trzebnicki haft obrusa i powiedział powoli i dobitnie:
– Chcę studiować germanistykę na uniwersytecie.
– O, ciekawe – Eberhard Mock z widocznym zadowoleniem wlewał w siebie łyżki bulionu. – Pamiętam, że niedawno chciałeś zostać policjantem.
– Tak było, zanim poznałem poezję Heinego.
Kiedy Rast dotknął półmiska z galaretą, by go wynieść, Franz Mock przytrzymał kelnera za rękę i odkroił widelcem spory kawał głowizny.
– Zapłaciłem, to jem – Franz Mock pobladł na twarzy i przypominał Rastowi pewnego pijaka, który kiedyś w jego restauracji jednym ruchem wywrócił stół do góry nogami. – Ja wiem, że prosty majster na kolei nie może być wzorem dla swojego syna… Ale mówiłem ci tyle razy: Zostań inżynierem na kolei, będziesz dużo zarabiał i jeździł co roku do Sopotu… Nie słuchasz mnie i chcesz koniecznie studiować jakiegoś Żyda…
– Tato, ja jestem poetą – Erwin nerwowo wyłamywał palce. – Chcę robić to, co kocham…
Irmgard dała znak Rastowi, żeby wyszedł z pokoju. Rast chwycił za talerz z resztkami galarety, lecz Franz Mock znów przytrzymał go za rękę.
– Kocham, kocham – kawałeczki mięsa i śliny znalazły się na trzebnickim obrusie. – Jesteś jakimś pedałem czy co? Poeci to same pedały lub gudłaje. A ty jakie piszesz wiersze? Tylko o gwiazdach i maszynach. Czemu nie napiszesz wiersza miłosnego do kobity? Już wiem, wiem… Ten twój nowy belfer od literatury niemieckiej… To on próbuje cię spedalić…
– Franz, przestań, bo mnie popamiętasz – Irmgard spiorunowała wzrokiem najpierw męża, a potem kelnera. Ten wyrwał Franzowi Mockowi półmisek z resztkami głowizny w galarecie i wybiegł do kuchni. Na wielkiej patelni roztopił masło i ułożył na niej pokrojone w plasterki kartofle. Na drugim palenisku ustawił rondel z baraniną w gęstym sosie. W jadalni zapadła cisza. Przerwał ją za chwilę głos rozkapryszonego dziecka:
– Ebi, ty sam kiedyś zajmowałeś się literaturą łacińską. Chciałeś być profesorem. Czyżbyś był homoseksualistą?
Rast wniósł tacę z kolejnym daniem.
– Drodzy państwo, oto baranina z ziołami, pieczone kartofle, sałatka z selera i kompot wiśniowy – Rast zbierał sprawnie naczynia, popędzany złym wzrokiem Irmgard. Wyszedł do kuchni i przywarł uchem do drzwi: tylko przenikliwy stukot sztućców.
– Moja droga – spokojny glos po chwili. – O tym ty chyba wiesz najlepiej.
– Stryju Ebi, co złego jest w badaniu literatury? – niespokojny tenor przechodził chwilami w falset. – Niech stryj wytłumaczy mojemu ojcu, że to nic złego. Stryj najlepiej wie, ilu wzniosłych chwil dostarcza nam poezja, jakich dzięki niej zażywamy rozkoszy… Sam stryj studiował Horacego i napisał o nim artykuł po łacinie… Nasz łacinnik, rektor Piechotta, bardzo sobie ceni te stryja uwagi…
– Ja myślę – syk gazu z otwieranej butelki towarzyszył zachrypniętemu głosowi, nadwerężonemu przez dziesiątki wczorajszych papierosów – że wykształcenie i wykonywany zawód nie zawsze idą ze sobą w parze, co widać na moim przykładzie…
– Przestań, Ebi, i mów po ludzku – stłumione beknięcie. – Ty zostawiłeś te bzdury, o których mówił Erwin, i wybrałeś pracę policjanta. Mów krótko: co jest lepsze dla chłopaka – poeta czy inżynier kolejowy?
– No, powiedz nam – rozkaprysiło się dziecko. – Wszyscy czekamy na rozstrzygnięcie tego interesującego dylematu.
– Inżynier – kęs został głośno przełknięty.
Rast uskoczył od drzwi, których Erwin omal nie rozwalił, wybiegając z pokoju. Gimnazjalista wcisnął na głowę czapkę, wbił się w nieco za ciasny płaszcz i wybiegł z domu.
– Oto deser, drodzy państwo: śląski makowiec – Rast podawał ciasto i kawę. Kiedy zabierał nietknięte kotlety sprzed biustu Sophie, zauważył, że w jej dłoni mocno drży papierośnica. Spojrzał na Sophie i wiedział, że to nie koniec nieprzyjemnego obiadu.
– Ciekawe, znam swojego męża od dwóch lat i dziś go po raz pierwszy nie poznaję – na policzkach Sophie pojawiły się lekkie rumieńce. – Gdzie twoja plebejska siła, Eberhardzie, która sprawia, że przestępcy przed tobą pierzchają, która zmusiła mnie kiedyś, bym oszalała na twoim punkcie? Zabrakło ci dziś tej mocy, by obronić tego wrażliwego chłopca? W domu szydzisz z technokratów, z ludzi o horyzontach ograniczonych liczbami, a tutaj stawiasz kolejarza nad poetę? Szkoda, że twój subtelny, brat nie widzi ciebie, gdy czytasz Horacego i wzruszasz się przy „Cierpieniach młodego Wernera”. Radca kryminalny Mock usypia w fotelu, w bezpiecznym kręgu lampy, a na jego okrągły brzuch, wydęty od piwa i golonki, osuwa się szkolne wydanie Ód Horacego; szkolne ze słowniczkiem, bo ten wybitny łaciński stylista nie pamięta już słówek.