– Zamknij ryja – powiedział cicho Eberhard Mock.
– Ty świnio! – Sophie gwałtownie wstała od stołu.
Mock popatrzył melancholijnie na wybiegającą z pokoju żonę, a następnie wsłuchał się w stukot jej pantofli na schodach. Zapalił papierosa i uśmiechnął się do Franza.
– Jak się nazywa ten belfer Erwina? Sprawdzimy, może rzeczywiście jest pedałem?
WROCŁAW, NIEDZIELA 27 LISTOPADA, PÓŁNOC
Mock wyszedł chwiejnym krokiem z restauracji „Savoy” przy Tauentzienplatz. Wybiegł za nim boy i podał mu kapelusz, którego Mock nie włożył, pozwalając mokrym plackom śniegu osiadać na wilgotnych od potu włosach. Pod oknami restauracji Sangera chwiał się samotny pijak, który swe czynności fizjologiczne przerywał gwizdaniem na przejeżdżające dorożki. Gwizdanie boya najwyraźniej było bardziej przekonujące, ponieważ nie minęła chwila, a przed Mockiem zatrzymała się stara i połatana buda. Pijak ruszył z kopyta, lecz Mock był bliżej. Rzucił boyowi pięćdziesięciofenigówkę i opadł na siedzenie, omal nie miażdżąc jakiejś kruchej ludzkiej istoty.
– Szanowny pan raczy wybaczyć, tak szybko pan wsiadł, że nie zdążyłem szanownego pana poinformować, że już mam pasażera. Ja jestem fiakier Bombosch, a to moja córka Rosemarie. Ten kurs jest ostatni i zaraz jedziemy do domu – fiakier jowialnie podkręcał napuszone wąsy. – Jest tak mała, że szanownemu panu na pewno nie będzie za ciasno. To jeszcze takie młode…
Mock spojrzał na trójkątną twarz towarzyszki podróży. Wielkie, naiwne oczy, toczek z woalką i płaszczyk. Dziewczyna mogła liczyć osiemnaście lat, miała szczupłe, sine od zimna dłonie i dziurawe, podzelowane buty. Wszystko to Mock dostrzegł w świetle latarni stojących wokół Muzeum Starożytności Śląskich.
Rosemarie obserwowała ogromny gmach muzeum przesuwający się po prawej stronie ulicy. Mock głośno liczył knajpy na Sonnenplatz, Gräbschenerstrasse i na Rehdigerstrasse, a wyniki swoich obliczeń oznajmiał Rosemarie ze szczerą radością.
Dorożka zatrzymała się na Rehdigerplatz przed okazałą kamienicą, w której Mock wraz z żoną Sophie zajmował pięciopokojowe mieszkanie na drugim piętrze. Mock wygramolił się z dorożki i rzucił fiakrowi pierwszy lepszy pognieciony banknot, który wyciągnął z kieszeni płaszcza.
– Za resztę kup buty i rękawiczki swojej córuni – czknął głośno i nie słysząc radosnych podziękowań dorożkarza, rozpostarł szeroko ramiona, pochylił głowę i przystąpił do szarżowania nią drzwi kamienicy.
Na szczęście dla głowy Mocka stróż kamienicy nie spał i zdążył na czas otworzyć drzwi. Mock uściskał go wylewnie i nie spiesząc się, rozpoczął mozolną wędrówkę po schodach, wpadając na Scyllę poręczy i Charybdę ściany, straszony przez Cerbera, który z wyciem i szczekaniem rzucał się w przedsionkach Hadesu za jakimiś zamkniętymi drzwiami. Mock, niepowstrzymany nawet syrenim śpiewem służącej, która usiłowała zdjąć z niego płaszcz i kapelusz, ani dziką radością starego psa Argosa, dotarł do Itaki swej sypialni, gdzie czekała na niego wierna Penelopa w muślinowym szlafroczku i pantoflach na obcasach.
Mock uśmiechnął się do zamyślonej Sophie, z głową na oparciu szezlonga stojącego obok rozścielonego łóżka. Sophie przeciągnęła się lekko, a muślin szlafroka mocno przylgnął do jej obfitych piersi. Mock zrozumiał to jednoznacznie i zaczął gorączkowo się rozbierać. Kiedy mocował się z tasiemkami kalesonów, Sophie westchnęła:
– Gdzie byłeś?
– W knajpie.
– Z kim?
– Spotkałem dwóch kolegów, tych, co wczoraj – Ebnera i Domagallę.
Sophie wstała i wsunęła się pod kołdrę. Nieco zdziwiony Mock uczynił to samo i przytulił się mocno do pleców żony. Nie bez wysiłku przecisnął ramię pod jej pachą i chciwie rozsunął palce na miękkiej piersi.
– Wiem, że chcesz mnie przeprosić. Wiem o tym doskonale. Bądź dalej dumny, twardy i nic nie mów. Wybaczam ci zachowanie u Franza. Wybaczam ci późne przyjście. Chciałeś się napić, byłeś zdenerwowany – mówiła monotonnym głosem, patrząc w lustro toaletki stojącej naprzeciwko łóżka. – Mówisz, że byłeś z kolegami. Nie kłamiesz. Na pewno nie byłeś z żadną kobietą – podniosła się na łokciu i spojrzała w oczy swojemu odbiciu. – W takim stanie nie dałbyś rady żadnej kobiecie. Ostatnio niewiele możesz z siebie wykrzesać. Po prostu jesteś słaby w alkowie.
– Teraz mogę, jestem w stanie cię ujarzmić. Będziesz mnie błagała, bym przestał – Mockowi płonęły policzki, jedną ręką szarpał muślin szlafroka, drugą – bawełnę kalesonów. – Dziś w końcu pocznie się nasze dziecko.
Sophie odwróciła się do męża i dotykając ustami jego ust, mówiła głosem rozespanego dziecka:
– Czekałam na ciebie wczoraj, byłeś z kolegami, czekałam na ciebie dzisiaj – też byłeś z kolegami, chcesz się teraz pierdolić?
Mock uwielbiał, kiedy była wulgarna. W podnieceniu rozerwał kalesony. Sophie oparła się o ścianę. Spod jej nocnej koszuli wysunęły się dwie wąskie zaróżowione stopy. Mock zaczął je gładzić i całować. Sophie wsunęła palce w gęste włosy męża i odsunęła jego głowę.
– Chcesz się pierdolić? – ponowiła pytanie. Mock zamknął oczy i skinął głową. Sophie podciągnęła nogi ku sobie i obiema stopami dotknęła klatki piersiowej męża. Wyprostowała je gwałtownie, spychając go z łóżka. – Z kolegami się pierdol – usłyszał szept żony, gdy upadał na szorstki dywan.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA DRUGA W NOCY
Mock obudził się na biurku w swoim gabinecie. Jego prawą dłoń pokrywały skrzepy krwi. Lampa oświetlała flaszkę reńskiego spatburgundera i do połowy napełniony kieliszek. Przyjrzał się dłoni w świetle lampy. Z zaschniętej, brunatnej grudki krwi wystawało kilka jasnych włosów. Mock wyszedł do kuchni, przytrzymując rozerwane kalesony. Umył dokładnie ręce w żeliwnej umywalce. Potem nalał wody do emaliowanego kubka i wypił, wsłuchując się w odgłosy z podwórka: jakby metaliczne szczękanie sprężyn. Wyjrzał przez okno. Fiakier Bombosch nałożył koniowi na głowę worek z obrokiem i głaskał go po karku. Buda kiwała się na resorach na wszystkie strony. Rosemarie zarabiała na nowy płaszczyk.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA SZÓSTA RANO
Mock otworzył oczy i nasłuchiwał przez chwilę nawoływań mleczarzy, które powtarzały się regularnie i uparcie. Poranny chłód przenikał jego wciśnięte w fotel ciało. Z trudem otworzył usta i przesunął wysuszonym językiem po tarce podniebienia. Ponieważ żadna pozycja na fotelu nie była bezbolesna, Mock postanowił wstać. Owinął się szlafrokiem i zaklaskał bosymi stopami po piaskowcu podłogi w przedpokoju. Pies Argos okazywał poranną szaloną radość, której jego pan nie podzielał w najmniejszym stopniu. W łazience Mock wetknął szczoteczkę do pudełka z proszkiem „Phönix” i rozpoczął ablucje jamy ustnej. Skutek był taki, że do kwasowo-alkoholowych wyziewów dołączył się cierpki posmak cementu. Mock z wściekłością wypluł do umywalki szarą maź i kremem „Peri” namydlił wielki pędzel z borsuczej sierści. Brzytwa była przedmiotem, którego powinien dziś używać tylko pod czyjąś baczną kontrolą. Mocne ukłucie uświadomiło mu, że się zaciął. Mała strużka krwi była bardzo jasna, jaśniejsza od krwi wypływającej wczoraj w nocy z nosa Sophie. Mock spojrzał uważnie w swe odbicie.
– Dlaczego mogę śmiało spojrzeć ci w oczy? – wycierał twarz i wklepywał w nią wodę kolońską od Welzla. – Dlatego że nic się wczoraj nie wydarzyło. Zresztą nic nie pamiętam.
Służąca Marta Goczoll krzątała się po kuchni, jej mąż, kamerdyner Adalbert, stał wyprostowany jak struna, w jednej ręce trzymając ponad tuzin krawatów, w drugiej zaś – wieszak z garniturem i białą koszulą. Mock ubrał się w pośpiechu i zawiązał na szyi bordowy krawat. Marta wepchnęła jego gruby węzeł między sztywne skrzydła kołnierzyka. Mock z trudem wcisnął na opuchnięte stopy świeżo wypastowane przez Adalberta trzewiki, narzucił na ramiona jasny płaszcz z wielbłądziej wełny, włożył kapelusz i wyszedł z mieszkania. Na korytarzu zaczął łasić się do niego duży szpic. Mock pogłaskał psiaka. Jego właściciel, mecenas Patschkowsky, spojrzał z pogardą na swojego sąsiada wydzielającego, jak co dzień, alkoholowo-kolońskie wonie.