– Rohmig wynajmował swój warsztat od miesiąca, dokładnie: od 24 października – Smolorz otworzył policyjny notes. – Od lipca do końca października, jak mówiło babsko, warsztat stał pusty. Każdy włamywacz mógł tam wejść. Stróż kamienicy jest często pijany i śpi, zamiast pilnować. Teraz gdzieś się zawieruszył. Leczy chyba kaca. Szewc skarżył się od początku na smród. Jego szwagier murarz powiedział mu o kawale, jaki robią murarze, gdy im się dobrze nie zapłaci. Wmurowują jajko w ścianę. Śmierdzi. Rohmig myślał, że za ścianą jest jajko. Dziś rano chciał je usunąć. Rozwalił ścianę kilofem. To tyle.

– Co znaleźliście? – zapytał Mock.

– To – Smolorz wyjął z kieszeni brunatną kopertę, wyciągnął z niej portfel z krokodylej skóry i podał go Mockowi.

Mock przejrzał zawartość portfela. Był w nim dowód osobisty na nazwisko Emil Gelfrert – urodzony 17 II 1876, muzyk, kawaler, zamieszkały przy Friedrich-Wilhelm-Strasse 21, notes z adresami i telefonami, kwit z pralni na to samo nazwisko, karta biblioteczna Biblioteki Miejskiej, kilka biletów tramwajowych oraz widokówka z Karkonoszy z napisem : „Mojemu słodkiemu najlepsze życzenia z gór, Anna, Jelenia Góra 3 VII 1925”.

– To wszystko? – Mock przypatrywał się, jak ludzie z kostnicy wnoszą „słodkiego” do zaparkowanego tuż obok karawanu.

– Nie, jeszcze to. Ktoś przypiął mu to do kamizelki. – Smolorz trzymał w szczypczykach kartkę z kalendarza „Universal” z datą 12 września 1927. Żadnych notatek, po prostu zwykła kartka z kalendarza, jaką codziennie odrywają nieszczęśliwi, czyli ci, którzy liczą czas. Kartka przebita była małą agrafką.

– Żadnych odcisków palców – dodał Meinerer. – Doktor Lasarius z kostnicy ustalił przedział czasowy morderstwa: sierpień-wrzesień.

– Smolorz, jedziemy na Friedrich-Wilhelm-Strasse, do mieszkania muzyka. – Mock z ulgą przyjął ssanie pustego żołądka. To oznaczało, że organizm był gotów na piwo i bułkę przełożoną napaprykowaną słoninką. – Może spotkamy tam wierną Annę, która przy robótce czeka na powrót swego artysty z filharmonii?

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA DZIESIĄTA RANO

Elisabeth Pflüger rozbierała się powoli, układając porządnie na krześle garderobę. Odpięła pończochy od podwiązek. Sophie Mock podziwiała jej wąskie, białe dłonie powoli rolujące śliskie pończochy. Elisabeth zdjęła pas, a potem zsunęła jedwabne majtki. Była całkiem naga. W wysmukłych palcach lewej ręki trzymała małe srebrne puzderko, w jej drugiej dłoni kołysała się rzeźbiona łyżeczka z długim uchwytem. Zanurzyła ją w puzderku i przysunęła do twarzy Sophie.

– To bardzo dobre kakao – szepnęła. Sophie pociągnęła nosem, wzdrygnęła się i przesunęła palcami po aksamitnych, lekko zaczerwienionych nozdrzach.

– Zakryj twarz woalką – powiedziała Elisabeth. – Ukryjesz siniec i zachowasz incognito. Nie musisz nikomu pokazywać swojej twarzy. Wszystko będziesz robiła całkiem dobrowolnie. Możesz również nie robić nic, tylko patrzeć. Możesz w każdej chwili stąd wyjść. Takie są zasady.

Elisabeth ujęła dłoń przyjaciółki i otworzyła drzwi, które z buduaru prowadziły do mauretańskiej sypialni. Sophie stała nieco bezradna, trzymając w wolnej ręce kosz herbacianych róż. Na łożu, pod żółtym baldachimem siedział nagi młody mężczyzna i pił jakiś napar. W pokoju pachniało miętą. Elisabeth podeszła do mężczyzny i odebrała od niego pustą filiżankę. Ze stojącego obok dzbanka nalała sobie naparu do pełna.

– To mięta – powiedziała do Sophie. – Napój Wenus.

Napój Wenus najwyraźniej zaczął działać na mężczyznę.

– Pamiętaj – Elisabeth udawała, że tego nie widzi, i dmuchała w filiżankę. – Możesz w każdej chwili opuścić to miejsce. Z buduaru wychodzi się wprost na schody.

Sophie nigdzie nie wyszła.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA JEDENASTA RANO

Gelfrert zajmował mały pokój na poddaszu okazałej kamienicy na Friedrich-Wilhelm-Strasse 21. Pokój ten oprócz taboretu, miednicy, lustra, wieszaka i żelaznego łóżka wypełniały równo poustawiane pod oknem butelki po likierze z ziół alpejskich Guttentaga. Na parapecie stało kilka książek i futerał z waltornią.

– Miał delikatne podniebienie – zauważył Ehlers, rozstawiając statyw.

Mock wydał odpowiednie polecenia swoim ludziom, zszedł na dół, przeszedł przez ulicę i poszedł w stronę Königsplatz. Deszcz przestał padać, pojawiło się słońce i oświetliło jaskrawy szyld gospody Grengla. Za chwilę Mock pochłaniał tam upragnioną bułkę ze słoniną, zapijając piwem jej ostry paprykowy smak. Z ulgą wypił ostatnie krople piwa i poczuł lekki zawrót głowy. Rzucił kilka drobnych sympatycznemu buldogowi, który wycierał kufle za barem, i zamknął się w kabinie telefonicznej. Przez chwilę przypominał sobie własny numer telefonu. Adalbert podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale.

– Dzień dobry, czy jest pani? – Mock długo wymawiał sylaby.

– Niestety, panie radco, pani Sophie wyszła godzinę temu – Adalbert mówił bardzo szybko, wiedział, że jego panu trzeba relacjonować wszystko, bez oczekiwania na pytania. – Poszła na zakupy z panną Pflüger, krótko po tym, jak przysłano jej kosz róż. Ten kosz wzięła ze sobą.

Mock odwiesił słuchawkę i opuścił knajpę. Jego ludzie siedzieli w adlerze i wypełniali wnętrze auta nikotynowym dymem. Przyłączył się do nich.

– Gelfrert kiedyś miał narzeczoną, dużą blondynę koło trzydziestki. Odwiedzała go z dwuletnim chłopcem – relacjonował Smolorz przesłuchanie dozorcy. – Panna z dzieckiem. Cieć od dawna jej nie widział. Gelfrert pracował w jakiejś orkiestrze i chodził do uczniów. Lekcje pianina. Ostatnio było z nim źle. Pił. Nikt go nie odwiedzał. Sąsiedzi się skarżyli, że zostawia po sobie gnój w kiblu. Nic więcej od ciecia.

– Znaleźliśmy rewers z Biblioteki Miejskiej – Ehlers podsunął Mockowi pod nos kawałek zadrukowanego papieru. – 10 września Gelfrert oddał książkę pod tytułem „Antiquitates Silesiacae”. W bibliotece wydano mu kwit potwierdzający zwrot tej książki.

– Czyli 10 września jeszcze żył. Wziąwszy pod uwagę ustalenia doktora Lasariusa, nasz muzyk między 10 a 30 września został zamurowany w szewskim warsztacie, na podwórzu kamienicy „Pod Gryfami”.

– Ktoś go tam zwabił albo przytaskał nieprzytomnego – Smolorz otworzył okno, aby wpuścić trochę świeżego powietrza.

– Potem go zakneblował i przywiązał do haków na przeciwległej ścianie komory, by się nie rzucał i nie rozwalił świeżego zamurowania – dodał Mock. – Jedno mnie ciekawi: czy nasz Sinobrody nie bał się, że następnego dnia do warsztatu wprowadzi się nowy najemca i odkryje dopiero co murowaną ścianę albo, co gorsza, usłyszy nieartykułowane dźwięki wydawane mimo knebla przez ofiarę?

Mężczyźni milczeli. Mock pomyślał o kolejnym kuflu piwa, rozsiadł się szeroko na fotelu pasażera i odwrócił do siedzących z tyłu policjantów. Nasunięty na tył głowy kapelusz dodał mu zawadiackiego wyglądu.

– Smolorz, wydostaniecie spod ziemi tego stróża pijaczka z kamienicy „Pod Gryfami” i przesłuchacie go. Sprawdzicie w naszych papierach denata i wszystkich jego znajomych z, notatnika. Wy, Ehlers, zabierzecie się do badania przeszłości Gelfrerta. Gdzie się urodził, jakiego był wyznania i tak dalej. Potem przesłuchacie znajomych truposza, którzy mieszkają we Wrocławiu. Raport pojutrze w południe.

– A ja co mam robić? – zapytał Meinerer. Mock zastanawiał się przez chwilę. Meinerer był ambitny i pamiętliwy. Kiedyś się zwierzył przy wódce Ehlersowi, że nie rozumie, dlaczego Mock faworyzuje takiego tępaka jak Smolorz. Meinerer nie zdawał sobie sprawy, że krytyka dobrodusznego Smolorza jest trudnym do zmazania przewinieniem w oczach Mocka. Od tego momentu Meinerer napotykał na drodze swojej kariery mnóstwo przeszkód.

– Was, Meinerer, chcę odkomenderować do zupełnie innego zadania. Podejrzewam, że mój bratanek wpadł w złe towarzystwo. Macie go śledzić przez dwa tygodnie, codziennie. Erwin Mock, Nicolaistrasse 20, dziewiętnaście lat, gimnazjalista od św. Macieja. – Mock, udając, że nie widzi zawodu na twarzy Meinerera, wysiadł z samochodu. – Pójdę na piechotę, muszę jeszcze załatwić coś ważnego.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: