Ruszył szybkim krokiem w stronę szynku Grengla.
– Panie radco, panie radco, proszę zaczekać – za plecami usłyszał głos Meinerera. Odwrócił się i czekał na swojego podwładnego z obojętną miną.
– Ten pański asystent Smolorz jest zbyt małomówny – Meinerer triumfował. – Nie powiedział, że na ścianie wisiał kalendarz „Universal”, taki z wyrywanymi kartkami. Wie pan, jaka kartka było ostatnio wyrwana?
– Z 12 września? – Mock spojrzał z uznaniem na potakującego Meinerera. – Ta, którą morderca przypiął agrafką do kamizelki zmarłego? Macie ten kalendarz przy sobie?
– Tak, oto on – rozpromienił się Meinerer i podał Mockowi jeszcze jedną brunatną kopertę.
– Dobra robota – Mock schował ją do kieszeni płaszcza. – Ja się tym zajmę. Sprawdzę, czy kartka z kamizelki pochodzi z tego właśnie kalendarza.
Następnie spojrzał z rozbawieniem na milczącego podwładnego, a potem nieoczekiwanie poklepał go po policzku.
– Idź śledzić Erwina, Meinerer. Mój bratanek jest dla mnie ważniejszy niż wszystkie zamurowane i niezamurowane trupy tego miasta.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, PIERWSZA PO POŁUDNIU
Sympatyczny buldog co chwilę opuszczał miejsce za barem, by dołożyć do pieca. Uśmiechał się przy tym miło i kiwał głową, zgadzając się ze wszystkim, co mówił Mock. Akceptował w pełni antyamerykańskie i antysowieckie poglądy swego rozmówcy. Nie wypowiedział przy tym ani jednego słowa.
Mock wlał w siebie trzecie dziś piwo i postanowił przejść na mocniejszy trunek. Nie miał zwyczaju pić samotnie, toteż zamówił dwa kieliszki jałowcówki i podsunął jeden w stronę barmana, poza którym w knajpie nie było nikogo. Barman chwycił kieliszek brudnymi palcami i opróżnił go jednym haustem.
Do lokalu wszedł niewysoki domokrążca z pudłem towarów pierwszej potrzeby.
– Drodzy panowie, noże z Solingen tną wszystko, nawet gwoździe i haki – rozpoczął tyradę.
– To jest gospoda. Albo coś pan zamawiasz, albo droga wolna – warknął buldog, udowadniając, że potrafi mówić.
Domokrążca sięgnął do kieszeni i nie znalazłszy ani feniga, rozpoczął odwrót.
– Hola! – ożywił się Mock. – Ja tego pana zapraszam. Proszę podać jeszcze po jałowcówce.
Domokrążca zdjął płaszcz, postawił pudło na podłodze i przysiadł się do Mocka. Barman spełnił swą powinność. Po chwili po obu kieliszkach zostały jedynie mokre ślady na pseudomarmurowym blacie stolika.
– To naprawdę świetne noże – domokrążca powrócił do przerwanego wątku. – Można nimi szybko i sprawnie pokroić cebulę, chleb i kiełbasę oraz – tu człeczyna zrobił do Mocka perskie oko – poszatkować teściową!
Nikt się nie roześmiał, nawet sam dowcipniś. Mock zapłacił za jeszcze jedną kolejkę jałowcówki i nachylił się do swojego towarzysza.
– Niczego od pana nie kupię. Niech mi pan powie, jak idzie interes, jak się do pana odnoszą ludzie i tak dalej. Jestem pisarzem i interesują mnie różne historie – Mock mówił prawdę, gdyż pisywał charakterystyki osób, z którymi się często stykał. Niejeden wrocławianin wiele by zapłacił za informacje zawarte w tych „żywotach sławnych mężów”.
– Opowiem panu historię, jak te noże tną żelazo – domokrążca wpadł w niekłamany zachwyt
– Przecież nikt nie będzie nimi kroił żelaza – wrzasnął ze złością barman. – Po co komu takie noże?! Przychodzą, ścierwa, i wciskają mi coś, czego nie potrzebuję. Masz szczęście, że ten pan cię zaprosił, bobym cię wziął na obcasy.
Domokrążca posmutniał. Mock wstał, ubrał się i podszedł do barmana.
– Twierdzę, że te noże właśnie panu mogą się przydać – powiedział.
Sprzedawca noży aż pokraśniał z zadowolenia.
– Niby do czego? – zapytał zdezorientowany barman.
– Można nimi popełnić harakiri – Mock, widząc, że barman nie zrozumiał, dodał – albo wydłubać brud zza paznokci.
Sympatyczny buldog przestał być sympatyczny.
Jeszcze mniej sympatyczna była pogoda. Silny wiatr szarpał budami dorożek stojących na Wachtplatz i ciął po nich deszczem ze śniegiem. Mock, przytrzymując kapelusz, wskoczył do dorożki i kazał się wieźć na Rehdigerplatz 2. Fiakier poślinił ołówek i powoli zanotował adres w potłuszczonym zeszycie. Nacisnął na głowę staromodny cylinder i krzyknął na konia. Mock czuł, że nadszedł ten moment, kiedy alkohol staje się najbardziej przymilny i zdradliwy: człowiek pęka od euforii, a jednocześnie czuje się trzeźwy, myśli precyzyjnie, nie bełkoce i się nie chwieje. Golnij sobie jeszcze, podpowiada demon. Mock dostrzegł w kącie dorożki różę na krótkiej łodyżce. Sięgnął po nią i zmartwiał: herbaciana, nieco nadwiędnięta róża. Rozejrzał się wokół siebie w poszukiwaniu karteczki z napisem „Nigdy więcej, Eberhard”. Nie znalazł niczego. Po przyjacielsku klepnął fiakra w ramię.
– Hej, panie woźnico, przyjemnie w waszej dorożce. Nawet są kwiaty.
Fiakier odkrzyknął coś, co zostało zagłuszone przez wiatr i tramwaj sunący ruchliwą ulicą koło Dworca Fryburskiego. Mock – ku zaskoczeniu dorożkarza – usadowił się obok niego.
– Zawsze tak ozdabiacie kwiatami powóz? – bełkotał, udając bardziej pijanego, niż był w rzeczywistości. – To mi się podoba, dobrze płacę za taką jazdę.
– Wiozłem dziś dwie klientki z koszem tych róż. Jedna znaczy wypadła – uprzejmie odpowiedział fiakier.
– Zatrzymaj tę budę – Mock przytknął swoją legitymację pod nos zdziwionego woźnicy. Dorożka skręciła w prawo, blokując wjazd na wewnętrzne podwórko zabudowań dworcowych przy Siebenhufenerstrasse. – Skąd i dokąd wiozłeś te kobiety? – Mock zupełnie wytrzeźwiał i rozpoczął serię pytań.
– Na Borek. A skąd? A jużci stąd, dokąd jedziemy – z Rehdigerplatz.
– Masz dokładny adres tego miejsca na Borku?
– Tak. Muszę się rozliczać przed szefem – fiakier wyjął brudny zeszyt i śliniąc palce, walczył z kartkami miotanymi przez wiatr. – Tak, Eichenallee na Borku.
– Jak wyglądały te kobiety? – Mock szybko zapisywał adres w notesie.
– Jedna czarna, druga blond. W woalkach. Fajne kobity.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, SZÓSTA PO POŁUDNIU
Mocka obudziły radosne, dziecinne okrzyki. Zapalił lampę stojącą przy łóżku. Przetarł oczy, przygładził włosy i rozejrzał się po sypialni, jakby szukając dzieci, które zburzyły jego niespokojny sen po mącznym, tłustym i zawiesistym obiedzie. Spojrzał w ciemne okno: sypał pierwszy śnieg, który zachęcał dzieci do zabawy na dziedzińcu żydowskiej szkoły ludowej. Słysząc głos Sophie, zdjął pikowaną bonżurkę, szare spodnie z grubej wełny i na powrót włożył garnitur i krawat oraz skórzane pantofle błyszczące od pasty. Przyjrzał się w lustrze swej twarzy z dwupiętrowymi balkonami pod oczyma i sięgnął po dzbanek z nieosłodzoną miętą, która – jak poradził mu dziś Adalbert – była najlepszym lekarstwem na przepicie. Wklepał w nadwiędłe policzki wodę kolońską i wraz z dzbankiem wyszedł do przedpokoju, gdzie natknął się na Martę dźwigającą tacę z zastawą do kawy. Udał się do salonu za służącą. Sophie siedziała przy stole w błękitnej sukience. Jej prawie białe włosy, wbrew panującej modzie, sięgały do ramion, a były tak gęste, że z trudem obejmowała je błękitna przepaska. Trochę za małe, zielone oczy nadawały jej twarzy zdecydowanego i nieco ironicznego wyrazu. „Kurewskie oczy”, pomyślał Mock, kiedy – przedstawiany jej na balu karnawałowym w Regencji Śląskiej trzy lata temu – z trudem zmusił się, by wznieść wzrok wyżej, ponad jej pełne piersi. Teraz oczy Sophie były oczami udręczonej kobiety, zmęczonej i zawiedzionej. Siniec wokół jednego z nich był nieco ciemniejszy niż jasne łuki niebieskich cieni do powiek. Mock stał w drzwiach i starał się nie patrzeć na jej twarz. Kontemplował wrodzoną elegancję jej ruchów – kiedy bojaźliwie przechylała mlecznik, podziwiając, jak mleko łamie czarną barwę kawy, kiedy ostrożnie podnosiła do ust kruchą filiżankę, kiedy z lekkim zniecierpliwieniem kręciła gałką radia, szukając w eterze ulubionego Beethovena. Mock usiadł przy stole i wpatrywał się w Sophie.