Münch wiedział, że powinien zaprotestować, wytłumaczyć, że ten znak, znak diabła, to nie głupstwo, lecz sprawa wielkiej wagi. Rozsądek nakazywał jednak nie hamować lecz skłaniać nieznajomego do wynurzeń, tak aby dowiedzieć się jak najwięcej.
— Czego oni naprawdę chcieli ode mnie? — zapytał, przysuwając się bliżej do nieznajomego.
— Oni? Jacy oni? To zależy kto. W „Caelestii” jest sporo ludzi uczciwych, rzeczywiście szukających prawdy. I to w oparciu o rzetelne badania i solidną wiedzę. Choćby ci, którzy pytali… Ale są inni, którzy tylko albo gonią za sensacją, albo mają mistyczne ciągoty… Albo też tacy jak Janas. Jemu pan jesteś potrzebny po to, aby mógł powiedzieć komu trzeba: „On jest z nami” i odpowiednio to zareklamować. Za parę tygodni odbyć się ma światowy zjazd „fakonów”. Wyobraź sobie bracie, co by było, gdyby Janas tam oświadczył: „Naszym członkiem jest Modest Münch, pierwszy, realny, namacalny dowód kontaktu!” Prezesura światowej organizacji tych stowarzyszeń murowana! A to się bardzo opłaci! I zaszczyty, i podróże, i koneksje… A tymczasem pajączek mu wszedł w drogę… i nici. Istna komedia…
— Więc mówisz, panie, że tych ludzi, to bractwo, jeśliby nie ten Janus… można by poprowadzić drogą prawdy? Że to ludzie uczciwi, choć błądzący? — podjął z nadzieją.
Nieznajomy patrzył na Müncha jakoś dziwnie — ni to ze współczuciem, ni to z ironią.
— Ot, co ci powiem, bracie: ty sobie nimi głowy nie zawracaj — odrzekł, niemal zupełnie trzeźwy. — Oni tam innej, niż ty myślisz, szukają prawdy.
— Ja im właściwą drogę wskażę! Są wśród nich tacy co wierzą w Boga… Janus chyba nie kłamał?…
— Naiwny jesteś, bracie. Jeśli nawet są tam tacy, co szukają Boga we wszechświecie, nie jest to ten sam Bóg, o którym pan myśli.
— A ty, panie, czego szukasz? Jakiej sprawie służysz? Czego pragniesz?
— Widzisz, bracie… — zamyślił się. — Gdybym mógł, rzuciłbym to wszystko… I poszedł z „wolnymi”… Ale nie mogę. Szkoda mi tego i owego… I ludzi, którzy na mnie liczą, i żony, i dzieci… A nawet domu z klimatyzacją i tej lampki wina wydawanej przez automat za okazaniem pekodera… Jestem za wygodny…
— Kim są ci „wolni”?
— A tam… Tacy wariaci… Myślą, że jak zniszczą pekoder i ruszą w świat na własnych nogach, to już są wolni jak ptaki… Ale czy ptaki są rzeczywiście wolne?… A peko to dobra rzecz! Nie zgubisz się, bracie. Śmierć ci nie straszna, bo cię szybko odnajdą i reanimują.
Łatwo też stwierdzić kto zacz. Można nawet dowiedzieć się ile kto dziś wina wypił, jak my na przykład… Pekoder to znak, żeś społeczności przypisany i opatrzność czuwa nad tobą. Że cię nic złego na drodze nie spotka…
— Opatrzność? — Münch znów stwierdził, że nie rozumie o czym mówi nieznajomy.
— Opatrzność, ale inna niż pan myśli. To opatrzność nasza, rodzima, ziemska. Nie niebieska, choć po niebie lata…
Podniósł się z ławy.
— Napijemy się jeszcze? Rozwodnionego! Rozwodniajmy się bracie!
— Nie będę już pił wina — odrzekł Münch. — Wystarczy.
— Szkoda. In vino veritas!
— Muszę wracać.
— Odprowadzę pana.
Ruszyli przez most, potem bulwarem w kierunku gmachu Instytutu.
Rozmowa już się nie kleiła. Müncha coraz bardziej opanowywało uczucie goryczy i zawodu. Jego towarzysz też stracił ochotę do gadania i aż do samej bramy Instytutu nie zamienili ze sobą słowa.
— Czy mogę wam, panie, w czymś pomóc? — zapytał Münch, gdy się żegnali.
— Mnie?! — zdziwił się nieznajomy. — Niech pan nie bierze serio tego, co mówiłem o sobie…
— Teraz pan nie mówi prawdy…
— Może…
— A Janusa to należałoby… — rozpoczął Münch i urwał natychmiast…
— …spalić — dokończył nieznajomy i zaśmiał się. — Powtórzę mu to, jak go spotkam.
XI. SPRZĘŻENIE ZWROTNE
Drzwi były uchylone. Balicz stanął w progu i zawahał się. Oparty o balustradę, przygarbiony, z głową wtłoczoną w ramiona Münch tkwił nieruchomo w rogu tarasu.
Stan psychiczny zakonnika nie sprzyjał z pewnością zamiarom młodego lekarza. Balicz nie miał jednak wyboru — czasu pozostawało niewiele.
— Mod! — zawołał ściszonym głosem.
Münch poderwał się gwałtownie, jakby szarpnięty za ramię. Oczy jego, w pierwszej chwili rozszerzone zdziwieniem, przybrały z nagła wyraz gniewu, pomieszanego z niepokojem.
— Czego chcesz? — rzucił z jawną wrogością.
— Stefan przylatuje dziś wieczorem…
— Wiem.
— Wasza podróż do Rzymu trochę się odwleka. Wiem, że się tym denerwujesz, więc może chciałbyś na razie obejrzeć choćby tylko holowizję Rzymu? Mam dla ciebie taśmy.
— Znam Rzym. Nie oszukasz mnie!
— Ależ Mod! Nie bądź taki podejrzliwy. Pomyślałem, że z pewnością interesuje cię, jak dziś wygląda Rzym. Na taśmie są również zdjęcia z jakichś uroczystości kościelnych w Bazylice Św. Piotra.
Münch postąpił parę kroków w kierunku Balicza.
— Gdzie… to można zobaczyć? — zapytał nieco spokojniejszym tonem.
— W sali projekcyjnej. Tam, gdzie ci Kama pokazuje różne obrazy. Wiesz przecież…
— I mówisz, że to naprawdę Rzym?
— Możesz się przekonać… No, jak? Chcesz?
Zakonnik zwlekał z odpowiedzią. Patrzył przenikliwie w twarz lekarza, jakby chciał z niej wyczytać myśli.
— Widzę, że mi nie ufasz — podjął Balicz. — I dlaczego? Chodzi ci jeszcze o tamto?…
Przecież cię wtedy nie oszukałem. Chciałem ci tylko pokazać, jak wygląda prawda… I o to masz do mnie żal?
— Nie — zaprzeczył pospiesznie. — Ale… nie wiem, ktoś ty?
— Więc się mnie boisz?
— Nie boję! Choćbyś był nawet… — nie dokończył wpatrując się uporczywie w oczy Balicza. Lekarz uśmiechnął się.
— Słuchaj, Mod! Tyś stary, wytrawny spec od spraw piekielnych… Diabła na odległość powinieneś wyczuć, egzorcyzmami przepędzić. A ty jakoś nic. Głowę sobie łamiesz, zdrowie tracisz… Czyżbyś nie tylko mnie i Kamie nie ufał, ale już i samemu sobie?
Zakonnik milczał. Nie patrzył na lekarza, lecz na własne splecione nerwowo dłonie.
— Gdybyś chciał mieć do, mnie choć trochę zaufania — podjął Balicz. — Być może potrafiłbym cię przekonać, iż nie jestem wysłannikiem piekieł ani nędznikiem, który zaprzedał duszę diabłu. Ale ty tylko boisz się wszystkiego i nie chcesz nawet, aby ci pomóc w zrozumieniu prawdy.
Münch uniósł wzrok na lekarza.
— Chcę! — powiedział z determinacją.
— I nie boisz się?
— Nie.
— A może jednak… Do tego konieczne są maszyny. A ty ich nie lubisz. Boisz się ich.
Lepiej zrezygnować…
Wyraz wahania pojawił się na twarzy Müncha, ale tylko na moment.
— Po co tak mówisz? — zapytał marszcząc brwi.
— Nie chcę cię do niczego zmuszać. Niech tak zostanie, jak jest.
— Nie! To ty się boisz… że nie potrafisz… przekonać — w głosie Müncha zadźwięczała ironia. — Twoje słowa jak dym…
Balicz wydawał się zaniepokojony.
— Źle mnie zrozumiałeś, Mod. Mówiłem, że być może cię przekonam… Ale oczywiście nie gwarantuję, że potrafię… — tłumaczył się niezręcznie. — A jeśli się nie uda? Może lepiej jak wróci Kama…
— Po co mówiłeś? Myślałeś, że się bać będę. Że nie zechcę! — podjął Münch z nieukrywaną satysfakcją. — Gdzie są owe maszyny? Pokaż je!
— Może jednak przedtem obejrzysz taśmę z Rzymem?…
— Najpierw mnie przekonaj! Przyrzekłeś!
— Spróbuję… — powiedział Balicz z ociąganiem.
* Pokój był niewielki, bez okien. Ściany i sufit jarzyły się łagodnym, mlecznym światłem.
Jedyne sprzęty stanowiły dwa fotele o dziwacznie powyginanych oparciach oraz niski podręczny stoliczek.
— Siadajmy! — powiedział Balicz zamykając drzwi.
Münch rozejrzał się podejrzliwie po pokoju.
— Mówiłeś o maszynach… — rozpoczął niepewnie i urwał.
— Siadajmy! — powtórzył lekarz. — A może jednak zrezygnujesz z tej próby? — dodał widząc wahanie zakonnika.
— Nie! Powiedz, co chcesz zrobić? Balicz rozparł się wygodnie w fotelu.
— Już powiedziałem. Chcę, abyś się przekonał, kim jestem. Niestety, nie ma jeszcze takich maszyn, z których pomocą można byłoby czytać myśli. Choć niektórzy sądzą, że w przyszłości uda się i to osiągnąć! Można jednak poznać czyjeś uczucia, a to już coś znaczy.