Münch nie spuszczał wzroku z lekarza.
— Mogę poznać twoje uczucia? — zapytał po chwili, siadając ostrożnie na brzegu fotela.
— Nie chcę, abyś posądził mnie o jakieś czarnoksięskie sztuczki. Spróbuję więc ci wytłumaczyć, jak to jest możliwe. Czy wiesz, że siedliskiem myśli i uczuć jest mózg?
— Kama mówiła.
— Otóż poznano już dobrze, gdzie mieszczą się różne uczucia, co je wywołuje, i zbudowano maszyny pozwalające obserwować to, co dzieje się w mózgu.
— I ja będę wiedział, co dzieje się w twojej głowie?! — wypieki pojawiły się na policzkach Müncha.
— Tak. Będziesz wiedział, jakie są moje uczucia.
Powieki zakonnika zwęziły się raptownie.
— A skąd będę wiedział, że to prawda? Że to twoje uczucia?
— Bardzo słuszne pytanie — podchwycił Balicz. — Otóż spróbuję cię o tym przekonać poprzez pewne próby, które sam przeprowadzisz. Pytałeś o maszyny. Mieszczą się one w fotelach, na których siedzimy.
Münch zerwał się gwałtownie z miejsca. W oczach jego znów pojawiły się złe błyski.
— Jeśli się boisz… — rozpoczął Balicz i urwał wyczekująco.
Zakonnik walczył chwilę ze sobą, wreszcie usiadł na powrót w fotelu.
— Słuchaj, Mod! — podjął łagodnie lekarz. — Wiem, że posądzasz mnie o najgorsze. Ale musisz się zdecydować. A przynajmniej wysłuchać mnie do końca. Rozmawiałeś dziś z Kamą, choć znajduje się ona za oceanem. To nie żadna sztuka czarnoksięska. Jej głos, jej obraz zostały przesłane na tak wielką odległość dzięki urządzeniom, w których nie ma niczego cudownego. Po prostu ludzie nauczyli się budować takie maszyny. Otóż nauczyli się również budować takie maszyny, które umożliwiają stwierdzenie, co się dzieje w mojej głowie, i przesłanie o tym wiadomości wprost do twego mózgu. Wyrażając się ściślej — będziesz mógł odczuć to, co ja odczuwam. Możesz zresztą zaraz to sprawdzić. Wystarczy, że ja i ty oprzemy głowy we wgłębieniach na oparciach foteli. Münch spojrzał niepewnie za siebie.
— Spróbuj! Nie masz czego się obawiać. Łączność ulega natychmiast zerwaniu, jeśli tylko któryś z nas uniesie głowę z oparcia. A więc połączenie zależy od ciebie. Chcesz spróbować?
Wyraz niepewności pojawił się na twarzy zakonnika.
— Nie wiem…
— Możemy przeprowadzić na początku bardzo prostą próbę.
Lekarz sięgnął do kieszeni i położył na stole niewielkie pudełko. Otworzył i wydobył z niego długą szpilkę.
— Oprzyjmy obaj głowy, a ja ukłuję się w rękę.
Münch wahał się. Widać było, że usiłuje przezwyciężyć lęk.
— No! Chcesz spróbować? — ponaglał Balicz.
— Chcę… — wyszeptał z wysiłkiem zakonnik.
Potem szybkim ruchem przechylił się i oparł głowę.
— Czujesz? — zapytał lekarz.
— Tak, ukłucie… — oczy jego wyrażały najwyższe zdumienie.
Balicz wyjął z pudełka przezroczystą sztabkę i dotknął jej językiem.
— A teraz?
— Sól.
— Podnoszę teraz głowę. Co czujesz?
— Nic.
— Łączność została zerwana. Rozumiesz teraz?
— Tak.
— Może więc spróbujesz zadawać mi pytania, a ja będę na nie odpowiadał. I pamiętaj: to, co odczujesz, będzie moim odczuciem. Wiem, że nie łatwo pamiętać o tym. Tu nie chodzi już o tak prymitywne, proste wrażenia jak ból i smak. Pamiętaj więc: jeśli odczujesz niepokój, to znaczy, że ja go odczułem. Jeśli zadowolenie — to również ja, a nie ty. Wiem, że wydaje ci się to niepojęte, ale tak jest i nie ma w tym żadnego cudu ani magii. Tak samo jak w tym, że możesz widzieć Kamę i rozmawiać z nią przez ocean. No, więc? Jesteś gotów?
Münch skinął głową. Jego splecione na kolanach dłonie drżały nerwowo. Nie próbował już ukrywać wrażenia, jakie na nim wywarł eksperyment.
— Możesz pytać! — powiedział lekarz starając się zachować jak największy spokój.
Münch opadł w głąb fotela i przymknął powieki. Malujące się dotąd na jego twarzy napięcie jakby zelżało.
— Słucham! — rzucił Balicz zachęcająco. Zakonnik jakby przełknął coś z wysiłkiem.
— Komu służy Kama? — wyszeptał tak cicho, że w pierwsze; chwili lekarz nie zrozumiał jego słów.
— Co chcesz wiedzieć o Kamie? Mów głośniej!
— Kim ona jest? Komu służy? Bogu czy… — urwał raptownie. Twarz jego przybrała wyraz zaskoczenia, potem wzrastającego lęku.
Balicz uczuł nieprzyjemny dreszcz.
— To nic. Uspokój się! To tylko chwilowe… — starał się nadać głosowi łagodne, pełne serdeczności brzmienie.
— Nie! Nie! — zachrypiał Münch.
Balicz szukał gwałtownie w myślach jakiegoś pogodnego, działającego kojąco tematu, ale jak na złość niczego nie mógł sobie przypomnieć.
— Spokojnie, Mod! — powiedział siląc się na opanowany, stanowczy ton.
Ale było już za późno. Münch zerwał się gwałtownie z fotela. Wyciągniętą przed siebie ręką czynił w powietrzu znak krzyża, jakby chciał się nim zasłonić przed Baliczem. Oczy jego wyrażały zgrozę i gniew.
Balicz wstał.
— Ależ, Mod! Uspokój się! To nieporozumienie! — podjął rozpaczliwą próbę szukania wyjścia z sytuacji. Ale zakonnik go nie słuchał.
— Odejdź! Przepadnij! — wyrzucił z nienawiścią.
— Zaraz ci wytłumaczę. To moja wina. To tylko sprzężenie zwrotne. Po prostu zaniepokoiłem się o ciebie i ty przejąłeś to uczucie…
— Bóg mnie nie opuścił!
Balicz postąpił krok w kierunku Müncha, lecz ten począł cofać się ku drzwiom.
— Precz! Precz! Przepadnij! — powtarzał w jakiejś obłędnej zaciekłości.
Wreszcie dotarł do wyjścia. Nie spuszczając wzroku z lekarza, po omacku odnalazł klamkę, szarpnął raptownie drzwi i wyskoczył na korytarz.
Balicz stał na środku pokoju. Był wściekły na Müncha, na siebie za swą głupotę, na Kamę, która swą naiwną wiarą w rozsądek doprowadziła tego nieszczęśliwca do takiego stanu. A teraz będzie jeszcze miała pretensję o eksperymentowanie bez jej wiedzy.
Chyba, że się nie dowie… Można wątpić, aby miał do niej aż takie zaufanie. Zwłaszcza teraz…
* W hallu nie było nikogo. Münch odczekał, aby się upewnić, czy ktoś go nie zauważył.
Potem chyłkiem przebiegł pod ścianami do drzwi wejściowych.
Na ulicy panował ożywionych ruch. Właśnie skończyły się przedpołudniowe zajęcia na uniwersytecie i z pobliskich gmachów uczelnianych wypływał barwny potok młodzieży.
Münch wmieszał się w strumień przechodniów zmierzający ku stacji Szybkiego Ciągu Podziemnego. Czuł, jak otacza go coraz większy tłum chłopców i dziewcząt, a śmiech, okrzyki i głośne rozmowy wlewały się w uszy denerwującym szumem niezrozumiałej mowy.
Początkowo wydało mu się, iż wszyscy na niego patrzą, że o nim mówią, że wołają go, czy nawet lżą, ale wkrótce pojął, że to tylko złudzenie. Nikt nie zwracał na niego uwagi i to poczynało budzić w nim poczucie bezpieczeństwa. Zajęci własnymi sprawami młodzi ludzie spieszyli w głąb podziemia, a on dał się nieść tej rzece ludzkiej — byle prędzej, byle dalej…
Szybko stracił orientację w podziemnym labiryncie. Przeskakując z pasa na pas wraz z grupkami przechodniów, zmieniał raz po raz kierunek, nie wiedząc, gdzie go wiodą mknące tunelami chodniki.
Tak upłynęła godzina, może dwie. Czuł chaos w głowie i rosnące zmęczenie. Grupki studentów już dawno rozpłynęły się wśród przechodniów zdążających w różnych kierunkach.
Stopniowo, z początku nie zdając sobie sprawy, począł wybierać pasy chodnikowe o mniejszym nasileniu ruchu gdzie najczęściej przechodniami byli ludzie starsi, ubrani nie tak skąpo i barwnie jak młodzież. Potem przyszła refleksja: jeśli rzeczywiście ma się uwolnić, musi być sam. A więc powinien zejść z pasów i wyjść na powierzchnię tam, gdzie nikt nie wysiada.
W praktyce odnalezienie takich miejsc nie było sprawą łatwą, ale po pewnym czasie, gdy baczniej począł obserwować ruch przechodniów oraz znaki orientacyjne na ścianach tunelu i stacji, udało mu się istotnie trafić na mniej uczęszczane odgałęzienia podziemnej sieci komunikacyjne;. Teraz liczba współtowarzyszy wędrówki topniała szybko. Jeszcze tylko jakaś para rozprawiających z ożywieniem młodych ludzi przeskoczyła na pas o większej szybkości i zniknęła mu z oczu. I oto pozostał sam.