— Zabierz apteczkę! — rzucił Reda do syna wyskakując z maszyny.
Wypadek, na szczęście, nie był groźny. Nieznajomy mężczyzna próbował już sam podnieść się z ziemi.
— Czy nic się panu nie stało? — pytał inżynier, pomagając mu wstać.
— Nie rozumiem — wyjąkał nieznajomy w języku inter.
Szok jeszcze nie ustąpił, widać było, jak drżą mu ręce i nogi.
— Zejdźmy ze szlaku — ponaglił Witek.
Inżynier Reda ujął nieznajomego pod ramię i poprowadził na skraj drogi.
— Poszukaj czegoś na uspokojenie — powiedział do syna.
Chłopiec otworzył apteczkę. Chwilę przeglądał instrukcje, wreszcie podał ojcu płaskie, zielone pudełko. — Niech pan weźmie pastylkę — powiedział inżynier w języku inter.
W oczach nieznajomego pojawił się niepokój.
— Nie… Nie chcę.
— Czy na pewno nic się panu nie stało? — ponowił pytanie Reda.
— Chyba… nie — odrzekł niepewnie nieznajomy.
— Sto do jednego, że nie został potrącony — odezwał się po polsku Witek. — Widziałem dokładnie: wyskoczył na jezdnię tuż przed maszyną. Nie było więcej jak dziesięć, może piętnaście metrów. „Asek” dał prostopadłą z lewej i przeskoczyliśmy tuż za jego plecami.
Dostał tylko strumieniem od dołu i zbiło go z nóg.
— Jak pan mógł być tak nierozważny i przebiegać w tym miejscu przez szlak — zwrócił się inżynier do nieznajomego. — Dobrze, że nie ma teraz dużego nasilenia ruchu. Gdyby układ AS był zbyt przeciążony, mógłby nie zdołać przeprowadzić pełnej koordynacji. Lepiej nie ryzykować.
— I niech pan da do sprawdzenia peko — dorzucił Witek. — Mógłbym przysiąc, że „Asek”
nie odebrał sygnału zbliżania.
— Pekoder? — nieznajomy spojrzał podejrzliwie na chłopca.
— Jasne teraz, dlaczego o mało nie doszło do wypadku — powiedział inżynier. — Niestety, zdarzają się egzemplarze wybrakowane, o zanikającej okresowo emisji, tak iż pogotowie awaryjne myśli, że to naturalne, chwilowe zaekranowanie i dlatego milczy.
— Milczy? — powtórzył nieznajomy jakoś dziwnie. W zachodzącym słońcu jego spocona i czerwona twarz zdawała się płonąć.
Inżynier Reda patrzył na niego z niepokojem.
— Pan się źle czuje… Chodźmy! Podwiozę pana. Byłoby dobrze, gdyby zbadał pana lekarz…
— Nie! — zaoponował gwałtownie nieznajomy.
— Więc może odwieźć pana do domu?
— Nie. Ja… wyjeżdżam. Do Rzymu.
— A więc na lotnisko. O której ma pan samolot?
— Nie wiem…
— Zaraz się dowiemy. Witku! Połącz się z informacją — zwrócił się do syna.
— Kto to? — mężczyzna wskazał ruchem głowy wyprzedzającego ich chłopca.
— Mój syn! — powiedział z dumą inżynier. — Co? Nie wyglądam na takiego syna?
— Chyba… nie — odrzekł nieznajomy jakby z ulgą.
— To dobry chłopak, ale mam z nim trochę kłopotu. Nie bardzo chce się uczyć. Tylko by z kolegami latał, na mikro lub fanto, albo po prostu piłkę kopał… Ale myślę, że z tego wyrośnie.
— Źli przyjaciele mogą wiele szkód młodej duszy wyrządzić — powiedział współczującym tonem nieznajomy.
— Nie ma chyba obawy… Gdy tak przyglądam się dzisiejszej młodzieży, to myślę, że jest ona znacznie rozsądniejsza, niż my byliśmy w tym wieku.
— Rozsądek… nie wszystko. Aby dostrzec, gdzie dobro a gdzie zło… trzeba duszy czystej.
Inżynier spojrzał nieco zdziwiony na nieznajomego.
— Co pan przez to rozumie?
— Zgorszenie się szerzy… Rozpasanie…
— Bzdura. Zapomniał pan chyba, co się działo jeszcze pół wieku temu. To są niewinne zabawy w porównaniu z drugą połową dwudziestego wieku. Niektórzy sądzą nawet, że to, co dziś widzimy, to regres. że w tym dzisiejszym moralizowaniu młodych kryje się zakłamanie i obłuda. Są tacy, co nawet nazywają to neopurytanizmem.
— O czym mówisz, panie?
— Ja tam w ten regres nie wierzę. Socjologiem nie jestem, ale wydaje mi się, że rację mają ci, co mówią, że młode pokolenie zawsze w pewnym stopniu buntuje się przeciw staremu.
Tylko formy mogą być różne, i to, co dziś robi młodzież, to też jakaś forma przekory…
— Przekory?
— Sądzi pan, że kryje się tu głębsza sprzeczność?
— Nic nie dzieje się bez przyczyny… Diabeł nie śpi…
— Boję się, że sami stwarzamy problemy. Jest w tym na pewno swoista prawidłowość, że zawsze starsze pokolenie narzeka na młodsze, a młodsze krytykuje starsze, ale mówienie o konflikcie pokoleń to przesada.
— Co przesada?
— Myślę, że szukamy diabła tam, gdzie go nie ma. Po prostu zachodzi tu pewne naturalne zjawisko i nic więcej, i to w zasadzie o charakterze progresywnym. Jeśliby nasze dzieci były kubek w kubek do nas podobne, miały te same poglądy, te same przyzwyczajenia, potrzeby, zainteresowania i gusta, chyba świat stanąłby w miejscu. Prawda, ich poglądy bywają nieraz wariackie, nierealne, krótkowzroczne, ich gusta zmienne, oceny powierzchowne, łatwo ulegające wpływom chwilowych nastrojów, opinii i mody. Ale w sumie mamy tu do czynienia ze zjawiskiem pozytywnym społecznie. Oczywiście: brak doświadczenia to ich słabość, ale brak zrutynizowania, łatwość łamania schematów myślowych, nie mówiąc już o zapale i pasji polemicznej — to ich siła.
— Wybaczcie, panie, ale nie nadążam za tokiem mowy waszej… Jakież są te dzieci? Czy je chwalicie, czy ganicie?
— Ani chwalę, ani ganię. Można rzec: młodzież jest jak gdyby barometrem tego, co dzieje się w naszym świecie. I tym wielkim, i tym małym…
— Nie rozumiem.
— Inaczej mówiąc: odbija się w niej współczesność.
— Zło świata w niej się odbija.
— Dobro również.
Rozmowa się urwała. Stanęli przed pojazdem, gdzie już czekał chłopiec.
— Odlot jutro rano o 7,35. I to z Wrocławia! — poinformował lakonicznie.
— Do Rzymu? — zapytał nieznajomy, jakby chciał się upewnić, że nie zaszła jakaś pomyłka.
— Oczywiście. Przecież o to panu chodziło.
— Dobrze się składa, że z Wrocławia, bo właśnie jedziemy w tym kierunku — dorzucił inżynier. — Jeśli to panu odpowiada…
— Tak. Bóg łaskaw… — powiedział nieznajomy drżącym z przejęcia głosem.
— No, to proszę. Niech pan siada! — Reda wskazał fotele.
Nieznajomy jakby się zawahał, ale tylko na moment. Po chwili wszyscy trzej siedzieli już we wnętrzu srebrzystej maszyny, która unoszona na poduszce powietrznej pomknęła magnetostradą na zachód.
— Za dwadzieścia minut bylibyśmy na miejscu. Niestety, muszę wpaść na pół godziny do huty — oświadczył inżynier, zbierając z podłogi porozrzucane papiery. — Wybaczy pan, że zatrzymamy się w drodze.
Gość skinął głową, lecz trudno było stwierdzić, czy zrozumiał, gdyż patrzył w zamyśleniu na zmieniający się krajobraz..
Oparty plecami o pulpit sterowniczy młody Reda nie spuszczał oka z nieznajomego, przyglądając mu się z natarczywą ciekawością.
— Pan w Polsce pierwszy raz? — zapytał podchodząc bliżej.
Mężczyzna, wyrwany z zamyślenia, spojrzał niechętnie na chłopca. Dopiero po chwili odrzekł wolno cedząc słowa: — Pierwszy raz…
— Na długo pan przyjechał? — chłopiec przysiadł się do nieznajomego.
— Nie wiem…
— A mówił pan, że już wyjeżdża…
— Wyjeżdżam.
— A kiedy pan przyjechał? — indagował młody Reda.
Mężczyzna zawahał się.
— W marcu… — odrzekł po chwili.
— A skąd pan przyjechał?
— Z daleka — odparł nieznajomy wymijająco.
— Daj panu spokój! Nie wypada tak wypytywać— wtrącił inżynier karcąco.
— A co w tym złego? — oburzył się chłopiec. — Po prostu pan mi kogoś przypomina…
Oczy nieznajomego zwęziły się na moment, ale natychmiast twarz przybrała wyraz obojętności.
— Kogo?
— Pan mi przypomina… pan jest podobny do Modesta Müncha. Wie pan — tego „człowieka znikąd”. Widziałem go niedawno w telekronice.
— Rzeczywiście, masz chyba rację — potwierdził ojciec. — Co prawda, pan jest znacznie młodszy. Istnieje jednak pewne podobieństwo. Zwłaszcza, że pan też nosi brodę.
— Mówiłeś: „człowiek znikąd?” — Nieznajomy patrzył pytająco na chłopca.
— Czyżby pan nie słyszało nim? Ten, co nie wiadomo skąd się wziął.