— Nie wiem. Czasem powoduje to reakcję wręcz przeciwną. A jeśli chodzi o to, że nie da sobie rady, to też nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. Odbył już ze mną kilka wycieczek, parę razy wychodził sam na spacer. Jest dostatecznie inteligentny, by korzystać ze zdobyczy współczesności. Łatwo przyswaja sobie zasady gry, chociażby doszukiwał się w niej nie wiadomo czego. Boję się raczej, aby nie popełnił jakiegoś głupstwa…
— Nie zdąży. Wątpię, aby potrafił ukryć się tak dobrze, by nie można było go odnaleźć w ciągu paru dni. Im szybciej zresztą zacznie „działać”, tym szybciej będzie odnaleziony. Czy ty zresztą naprawdę nie domyślasz się, gdzie on może być?
— Domyślam się. I dlatego właśnie…
— Cóż on może zrobić? Nawet jeśliby zniszczył jeden albo dwa automaty… Na to, aby spowodować jakąś większą katastrofę, trzeba sporej wiedzy technicznej…
— Nie o tym myślę. Jest zbyt ostrożny, aby próbował od razu burzyć świat, w którym żyje.
Choćby nawet traktował go jako wytwór diabelski…
— A więc sądzisz, że uciekł tylko przed nami?
— Nie tylko. On raczej nie ucieka, a szuka…
— Czego?
— Swego Boga. A ściślej: odpowiedzi na pytania, które budzą w nim coraz większy niepokój.
— Więc dlaczego się o niego martwisz?
— Czy myślisz, że odpowiedź będzie taka, jakiej on oczekuje?
XIII. STARZY I MŁODZI
Stary Patyra wstał tego dnia najwidoczniej „lewą nogą”. Najpierw sklął telefonicznie kontrolę ruchu, że maszyny zbyt wcześnie latają nad domami, a potem przy śniadaniu pokłócił się z córką. To z pewnością ona wyrzuciła puszkę z robakami, której szukał wczoraj cały dzień. Wmówiła sobie, że tego głupiego kaszlu nabawił się przesiadując zbyt długo nad rzeką. Jakby komu świeże powietrze mogło zaszkodzić! I jeszcze śmie zawracać mu głowę, aby poszedł do lekarza. On tam sam wie najlepiej, co mu jest, a doktorzy to tylko wmawiają człowiekowi chorobę.
Na złość nie dokończył śniadania, wziął wędkę i poszedł na ryby. W czasie drogi też nie dano mu spokoju. Jakiś szczeniak z dziewczyną wygłupiali się na pasach, a gdy im powiedział parę słów prawdy, zaczęli się odszczekiwać, Do tego jeszcze jadące za nimi dwie stare baby próbowały bronić łobuzów.
Nad rzeką również miał pecha. Przez całe przedpołudnie gromada chłystków szalała po wodzie na łyżwach pneumatycznych, strasząc mu ryby. A kiedy wreszcie zdołał ich przepędzić, jakiś brodacz wylazł z krzaków i dla zabawki zaczął tłuc kamienie na brzegu.
— Coś pan na głowę upadł?! — wrzasnął na niego Patyra. Chciał mu jeszcze dołożyć większą „wiązankę”, ale facet był tak przerażony, że Patyra uznał, że już ma za swoje.
Okazało się zresztą, że niewiele by zrozumiał, bo język polski znał bardzo słabo, i Patyra dogadał się z nim dopiero w „interze”.
— No, dobrze już, dobrze — klepnął brodacza łaskawie po ramieniu, słysząc, że bełkoce coś na kształt przeprosin. — Nietutejszy.? — Nie…
— Z daleka przyjechał?
— Z daleka… — skinął głową nieznajomy.
— Rozmownyś to pan nie jest — burknął Patyra i chcąc się usprawiedliwić, czy może próbując znaleźć sojusznika dodał: — A to wszystko przez tych bydlaków!… Spokoju człowiekowi nie dają.
— Kto? — zapytał niepewnie brodacz.
— Ano, tamci, na rzece. Nie widział ich pan?
— Nie.
— Po wodzie biegają i ryby straszą. A to wszystko przez to, że ludzie nie mają co robić.
Różne cudeńka wynajdują, byle tylko innym życie zatruwać. Ani człowiek, ani ryba nie ma dziś spokoju. Za moich czasów było inaczej…
— Inaczej… — skinął potakująco głową nieznajomy.
— Albo dzisiejsi lekarze. Ta ich medycyna diabła warta. Córka mi mówi: „Idź do doktora”!
A ja jej na to: „Dokąd pójdę? Do durniów? Sami nic nie umieją! O wszystko maszyn muszą pytać”. Jak byłem młody, to wiedziałam, że idę do lekarza. Prawdziwego lekarza. Człowieka zbadał, jak się patrzy, wysłuchał, wystukał, obejrzał, wysłał na badanie krwi, do rentgena, co potrzeba. A teraz co? Wpakują cię do maszyny i nie wiesz sam, co z tobą wyprawiają… I ja mam wierzyć takiemu lekarzowi, co mi tam opowiada? Nie wierzę! Wolę własnym sposobem się kurować!
— Świat na złą drogę wszedł.
— Święte słowa! — podchwycił Patyra. — Ja to zawsze mówię! Wszystkim w głowie się poprzewracało. Nawet głupi szczeniak, co to ledwie od ziemi odrósł, już się wymądrza. Mam wnuka… Nie przegadasz go pan! Żebyś wiedział, co tym biednym dzieciom w szkole do łbów ładują!… Ale pan pewno wiesz lepiej ode mnie. Co ci będę mówił…
— Wiem. Zgorszenie się szerzy.
— I jeszcze jakie! Weź pan dzisiejszą młodzież… Te ich zabawy… Starczy zresztą posłuchać, jak chłopak z dziewczyną rozmawiają. A jakie książki pozwala się im czytać!
Zgnilizna i tyle. Za moich czasów, nie powiem, owszem, swoboda była, ale z umiarem.
Prawda, i wtedy narzekano na demoralizację, ale gdzież porównać z naszymi czasami. Nieraz tak myślę sobie, że może to wszystko bierze się stąd, że ludzie nie żyją według natury. Nawet zboża się nie sieje, świń i krów na lekarstwo, wszystko z glonów lub syntezy. Owszem, ryby morskie są, bo ich w oceanach nie brak, ale już hodować karpi czy szczupaków to się podobno nie opłaci. Luksus!… Chcesz jeść, to płać! W rzece łowić, owszem, wolno, ale musisz ćwierć emerytury na składkę oddać. Ot, co zrobiono ze światem! I to się ma nazywać racjonalna gospodarka. Nie powiem, z glonów lub syntezy żywność tania. Ale czy to ludziom na zdrowie idzie? I jaki to smak? Żebym nie musiał, tobym nie jadł. A wyobraź pan sobie, że jak przedwczoraj chciałem wnuka poczęstować płocią, com ją złowił w Odrze, to nie chciał.
Mówił, że nie lubi, że się brzydzi… Smak ludziom zepsuto! A panu te świństwa syntetyczne smakują?
Brodacz patrzył na rzekę w zamyśleniu.
— Pan mnie nie słucha — rozgniewał się Patryka.
Nieznajomy przeniósł wolno spojrzenie na twarz starca.
— Wybacz… Ale… Czy wielu ludzi myśli tak jak ty, panie? — zapytał cicho.
— Co to ma do rzeczy? Mówiłem: smak się ludziom popsuł! Nie wiedzą, co dobre…
— Nie wiedzą, co dobre… Zło, co na zgubę człowieka czyha, z pychy się bierze. Ci, co Bogu dorównać by chcieli, w proch starci zostaną…
— Ja tam nie wiem: jest Bóg czy go nie ma, ale, że to się źle skończy, to pewne.
— Nie wolno wątpić!
— Mówię, że nie wiem. A pan kto? Duchowny?
Brodacz potwierdził skinieniem głowy.
— Nie obraź się pan, ale ja księżom też nie wierzę!
— Dlaczego?
— Nie wierzę i już! — powiedział Patyra z przekorą.
Widocznie jednak nie chciał zrażać do siebie nieznajomego, bo po chwili dodał: — Ale pan mi się podoba. Panu jeszcze w głowie nie przewrócono.
— Ale w Boga wierzyć trzeba!
— A po co?
— Czy nie myślisz, panie, nigdy o śmierci? — zapytał nieznajomy z powagą.
Patyra spojrzał spode łba.
— Toś pan taki?! Straszyć mnie chcesz? Tego nie lubię!
— Pomyśl o śmierci! — powtórzył nieznajomy.
Patyra z trudem hamował ogarniającą go wściekłość. A więc jeszcze i ten uwziął się na niego.
— Idź do diabła! — warknął przez zęby. I pozostawiając oniemiałego ze zgrozy brodacza na brzegu rzeki, począł sapiąc przedzierać się poprzez zarośla, ku skarpie.
Żywa przeszkoda pojawiła się na szlaku tak nagle, że sygnał ostrzegawczy i reakcja układu samo prowadzącego nastąpiła niemal jednocześnie. Zepchnięta aż do skraju magnetostrady maszyna prawie że otarła się o biegnącego w poprzek drogi mężczyznę, który odrzucony strumieniem powietrza potoczył się po jezdni i zamarł w bezruchu.
Boczne przyspieszenie było bardzo gwałtowne i zupełnie niespodziewane. Zajęty przeglądaniem raportów inżynier Andrzej Reda o mało nie spadł z fotela, a rozłożone na stoliku papiery i książki posypały się na podłogę. Teraz dopiero, ujrzawszy z tyłu poza maszyną na szarym pasie autostrady ciemny kształt ludzki, pojął, co się stało. Poderwał się z miejsca, ale siedzący bliżej tablicy sterowniczej jego czternastoletni syn Witek już zdążył włączyć hamowanie. Pojazd przeleciał jeszcze kilkadziesiąt metrów i zboczywszy poza linię ruchu, osiadł na pasie postojowym…