— A gdyby tak pomyśleć? Pan jest taki zdolny. To by się panu bardzo opłaciło.
— Nie podejmuję się rzeczy nierealnych. Jeślibym wiedział, do czego to ma służyć, być może znalazłbym jakieś inne rozwiązanie.
Chodzi… o pewne oszczędności… Wszystkiego się pan dowie w swoim czasie
— Gdyby wystarczyło tylko kurczenie strefy dezintegracji, sprawa byłaby daleko mniej skomplikowana.
Po krótkim wahaniu prezydent uczepił się tej koncepcji
— Doskonale. To już coś znaczy. Czy podejmie się pan dokonania tego?
— Oczywiście. Sprawa jest nawet dość prosta. Chodzi tu o zmniejszenie prędkości wyrzucanych cząstek, co zawęzi strefę dezintegracji.
— Ile czasu zajęłoby to panu?
— Niedużo. Ze trzy tygodnie. Może trochę dłużej. Prezydent skrzywił się.
— Ekscelencja wybaczy, ale trudno mi zaraz wziąć się do roboty — zastrzegł się konstruktor. -Cały tydzień będę wykańczał pracę w zakładach Kuhna. Podpisałem umowę.
— Proszę nie zapominać, jest pan rządowym konstruktorem. A poza tym prace przeze mnie zlecone mają zawsze pierwszeństwo. Nie przypuszcza pan chyba, że ktoś albo coś mogłoby wypaczyć ten naturalny porządek.
Na to nie było odpowiedzi.
— Nie trzeba się martwić — podjął Summerson łagodnie. — Sprawy na pewno ułożą się dla pana pomyślnie.
Prezydent namyślał się chwilę. Wciągnął głęboko oddech i zaczął:
— Otóż Kuhn przedłuży panu termin umowy. Przerwie pan prace rządowe, choćby to miało pociągnąć jakieś straty. Nie dla pana, oczywiście. Aha, jeszcze jedno pytanie: czy w obecnym stanie rzeczy możemy zniszczyć każde ciało z chwilą, gdy wpadnie w strefę dezintegracji, mimo iż nie grozi Celestii zderzenie?
— To jest niemożliwe, ekscelencjo. Działanie miotaczy nie polega przecież na walce z wszelką materią, chodzi tylko o ochronę przed katastrofą. A nam zagraża jedynie to ciało, które mogłoby zderzyć się z Celestią i spowodować rozbicie jej ścian. Układ sterujący wyposażony jest tylko w jeden program i automat radarowy reaguje wyłącznie na takie ciała.
— A czy można zmienić ten program i zmusić radar do skierowania miotacza przeciwko ciału przebiegającemu obok Celestii? — zapytał prezydent.
— Można, ale… Nie wiem, czy mogę się tego podjąć…
— No? — zmarszczył brwi Summerson. — Konstruktorze, proszę pana o wyjaśnienie. Bernard zawahał się na moment.
— Będę szczery: jest to dla mnie zupełnie nowe zagadnienie. Aparatura zawiera bardzo złożone elementy elektroniczne, których nikt nie produkuje. Należałoby opracować nowy układ sterujący miotaczem, o innym programie działania, zbudowany z elementów, którymi obecnie dysponujemy. Są to niestety elementy o dość wąskim zakresie czynności i dużej zawodności. Stąd podstawową zasadą konserwacji urządzeń Celestii jest niewymienianie elementów działających sprawnie od wieków. Moim obowiązkiem jest ostrzec pana prezydenta, że przebudowa miotacza zwiększy niebezpieczeństwo zderzenia z ciałami kosmicznymi. Można je co prawda zmniejszyć poprzez dublowanie zespołów…
Summerson, który przez cały czas wpatrywał się w twarz konstruktora, zerwał się z miejsca.
— Pan musi skonstruować taką właśnie aparaturę! Ile czasu to panu zajmie?
— Trudno powiedzieć. W każdym razie nie mniej niż pół roku.
— Pan żartuje! — Summerson rzucił się gwałtownie. — To wykluczone!
— Niestety, zadanie przekracza nie tylko moje siły, ale i możliwości technologiczne naszego świata.
Prezydent zagryzł wargi i przez chwilę wpatrywał się w plątaninę figur geometrycznych, zdobiących przeciwległą ścianę.
— A czy można — rozpoczął wolno — ominąć ten cały problem… zautomatyzowania miotaczy? Gdyby tak na przykład ręcznie…
— To zmienia postać rzeczy — podchwycił konstruktor. — Oczywiście celność byłaby bez porównania mniejsza…
— Ale trafić można?
— Przypuszczam, że tak. Zwłaszcza przy niezbyt dużej prędkości ciała, po kilku strzałach…
— No cóż, jeśli nie ma innej rady… Przejdźmy jednak do sedna sprawy. Dokona pan obu prac przed chwilą omówionych. Kuhnem niech pan sobie głowy nie zaprząta, biorę to na siebie. Konkretnie, ile czasu potrzeba panu? Proszę ten termin jak najbardziej przybliżyć, dobrze zapłacę.
— Sporządzenie planów istniejących miotaczy zajmie mi dwa tygodnie — zaczął wyliczać Kruk.
— Stop! — przerwał prezydent. — Plany dostarczę, nawet bardzo szczegółowe. Jeszcze dziś będzie pan mógł przystąpić do opracowania projektu przebudowy. A później szybko produkcja, montaż i gotowe. No, ile czasu panu potrzeba na to? Kruk zastanawiał się. Było coś niezrozumiałego w tym ponaglaniu. Konstruktor nie pamiętał, aby kiedykolwiek ktoś przykładał tak ogromną wagę do terminu wykonania zamówienia. Choć zawierane umowy i transakcje operowały datami, lecz była to raczej zwykła formalność. Tylko bardzo rzadko istotna potrzeba zmuszała do zakreślenia realnego terminu i to z reguły przesadnie wydłużonego. Dla toczącego się sennie życia pojęcie tempa stawało się obce i nienawistne. Któż w Celestii w ogóle się śpieszył? Komu zależało na czasie? Czyż członkowie „wielkich rodów” potrzebowali troskać się o swe bogactwa? Od tego mieli policję, mieli urzędników, inżynierów, techników i nadzorców. Od tego mieli rząd i swego prezydenta, który co prawda rzadko liczył się z ich zdaniem, ale za to swym „boskim autorytetem” zapewniał trwałość ustanowionego od wieków porządku. Nawet grupa opozycyjna „wielkich rodów” ograniczała ostatnio swą inicjatywę tylko do niewybrednych intryg i plotek.
Czyż urzędnicy, inżynierowie i nadzorcy dbali o coś więcej, niż o utrzymanie się na swych dobrze płatnych stanowiskach przy możliwie najmniejszym wysiłku umysłowym czy fizycznym? Czyż drobniejsi producenci i kupcy, uzależnieni od przedsiębiorstw należących do „wielkich rodów”, mogli marzyć o czymś więcej niż o spokojnej wegetacji? Strach przed wszelką zmianą, przed wszelkim pośpiechem wiązał się z obawą, że dzień następny może dla wielu z tych ludzi oznaczać koniec dotychczasowego, względnie dostatniego bytu i zepchnięcie na dno poniżenia i nędzy w szeregi „szarych”, których sytuacja materialna niewiele różniła się od położenia czarnych niewolników.
Obecne zachowanie się prezydenta było zupełnie inne od tego wszystkiego, z czym Kruk spotykał się dotąd.
Zimny, wyrachowany Summerson zapalił się do czegoś zagadkowego i coraz mniej ukrywał swoje podniecenie.
— Więc ile? — popędzał prezydent.
— Jeśli to musi być prędko — dwa tygodnie.
— Wykluczone! Trzy dni! Stawiaj pan swoje warunki! Śmiało!
Bezbrzeżne zdziwienie, malujące się na twarzy Kruka, było jedyną odpowiedzią.
— No? — ponaglał Summerson.
— To jest niemożliwe — wyjąkał Kruk. — Musiałbym nie jeść, nie spać. Przemienić się w automat. I nie wiem, czy nawet wtedy bym podołał.
— Konstruktorze Kruk! Trzy dni wytężonego wysiłku to niewiele, to nic w porównaniu z uśmiechem fortuny, magicznej bogini szczęśliwców. A ona uśmiecha się do pana. Trzeba łapać chwilę. Jedyną! Później nie wróci. Wie pan przecież, że los lubi mścić się na głupcach, którzy nie umieją uszanować kaprysów jego dobroczynnej łaski…
Kruk wyczuł w tych słowach groźbę. Nie wierzył wprawdzie w ślepy los, poznał natomiast żądło możnych a przewrotnych ludzi. Po nich spodziewał się każdej nikczemności. Spojrzał przenikliwie na Summersona. Niech wie, że został właściwie zrozumiany.
— Zrobię, co będę mógł — odpowiedział stanowczym tonem.
— Mało — poruszył się prezydent. — Muszę mieć pewność, że ukończy pan pracę w terminie. Pan daje gwarancję, a ja doliody. Tak stoją sprawy!
— Boję się dawać przyrzeczenie na piśmie. Niech mnie pan zrozumie, ekscelencjo.
— Dobrze, zadowolę się solenną obietnicą.
Kruk obawiał się, że przecenił swoje siły, wiedział jednak, że cofnięcie się może być niebezpieczne. Ogarnął go lęk jakby przed dostaniem się w moc dzikiej bestii, takiej, jakie według legend istniały na Towarzyszu Słońca, zwanym Ziemią. Bestie te miały podobno ostre pazury, okropne kły i pożerały ludzi.