Kruk patrzył ponuro na bliznę.
Wkrótce po zdarzeniu, którego obraz wydobył Mallet z kręgu wspomnień, ojciec Bernarda rzeczywiście umarł. Dorastający chłopiec i wdowa spodziewająca się dziecka stanęli oko w oko z tym, co Summerson z wyżyn prezydenckiego tronu pompatycznie zwykł był nazywać losem: z podłością ludzi rządzących w Celestii. Mary Kruk z trudem, tylko dzięki pomocy kolegów zmarłego męża, znalazła zajęcie. Jako niewykwalifikowana robotnica pracowała ponad siły w Sial, żeby zarobić bodaj na suchy chleb dla syna.
Wkrótce też zabrakło jej sił. Wyrzuceni z mieszkania, tułali się wówczas po starych składach na 73 poziomie. Bernard opuścił matkę nie chcąc być dla niej ciężarem. Dołączył się wtedy do grupy bezdomnych dzieci żyjących z kradzieży i żebractwa. Ten stan nie trwał na szczęście zbyt długo. W krytycznej chwili, przed samym urodzeniem Jamesa — młodszego brata Bernarda — przyszedł im z pomocą Mallet. Skromny zasiłek, pochodzący podobno z jakiejś „tajnej kasy”, nie mógł wystarczyć jednak na długo. John wystarał się dla piętnastoletniego Bernarda o zajęcie w warsztatach Frondy'ego.
To szczęście dziesięciogodzinnej harówki za porcję zupy i pięć doliodów tygodniowo zawdzięczał chłopiec nie tylko Malletowi. Był bardzo zdolny — stale też coś majstrował i dłubał. Cały dzień kręcił się koło warsztatów, przepędzany przez techników i nadzorców. Jeszcze za życia ojca, gdy miał lat dwanaście, skonstruował zabawkę, która później stała się prototypem dźwigu talerzowego. Frondy kupił wówczas od niego tę zabawkę za pięć doliodów.
Inżynier Toddy…
Z nazwiskiem specjalisty budowy maszyn wiązał się ściśle szczęśliwy zwrot w ponurym, zdawałoby się bez żadnych widoków na lepszą, przyszłość życia, podrastającego Bernarda. Inżynier Toddy był tym, który jako rzeczoznawca oceniał jego zabawkę. Pewnie rozumiał, że biednemu chłopcu coś więcej się należy niż 5 doliodów, ale jak miał to powiedzieć współwłaścicielowi jednego Z największych przedsiębiorstw Celestii, który już przecież zapłacił?
Po roku pracy w warsztatach Frondy'ego życie Bernarda wkroczyło w nowy etap. Toddy zajął się nim. Jemu zawdzięczał Bernard swoje 600 doliodów, jemu także zawdzięczał, że nie nabawił się tej okropnej choroby, która mieszkańców górnych poziomów przygarbiała przedwcześnie. Inżynier był samotny i chciał prawdopodobnie przekazać spadkobiercy swoją wiedzę. A może pragnął także wyrównać niesprawiedliwość zagrabienia przez Frondy'ego dziecinnej zabawki?
„Z tą jego śmiercią też nie była czysta sprawa — rozmyślał Bernard. — Trudno uwierzyć, żeby poszedł na basen w nocy i ni stąd, ni zowąd utopił się. Przecież pływał świetnie. Pewnie naraził się komuś dostojnemu albo za dużo wiedział. Oni takich diabelnie nie lubią”.
Bernard ocknął się z zadumy i spojrzał głęboko w oczy Malleta.
Mallet poruszył się.
— Może wydaje ci się, że wyciągam sprawy, które były i nie wrócą — zaczął z wolna.
— Właśnie dobrze, że przypomniałeś mi tamto — przerwał Bernard. — Teraz zwłaszcza… Mów dalej. To sprowadza człowieka na ziemię. Trzeźwo mówisz.
— Cóż dziwnego? Trzeźwy jest świat, w którym żyjemy. Cholernie trzeźwy. Ale ty się śpieszysz, a ja przyszedłem w innej sprawie. Jeśli napomknąłem o rzeczach, które dobrze znasz, to nie dlatego, żeby winszować ci bądź co bądź kariery, i nie dlatego, żeby ją potępiać. Chciałem po prostu przypomnieć ci, kim byłeś ty, kim był twój ojciec…
Przysunął się bliżej.
— Chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy — rzucił ściszając głos.
— Przejdźmy do pracowni — rzekł Bernard wstając.
— Czy nie ma tu gdzie aparatów podsłuchowych? — Mallet rozejrzał się podejrzliwie po ścianach i podłodze.
— Wykluczone. Moja w tym głowa i interes. Czego się obawiasz?
— To, co powiem, nie powinno przesiąknąć poza te ściany. Wiem, że ty umiesz trzymać język za zębami, ale „sprawiedliwcy” mają nie tylko długie ręce, ale i dobre uszy. To, co powiem, jest sprawą może nawet i gardłową.
— Nie obawiaj się. Więc co takiego się stało?
— Nic się nie stało, mam tylko do ciebie pewną prośbę. A właściwie dwie prośby.
— Wiesz, że zrobię wszystko, co będę mógł.
— Że będziesz mógł, to wiem, ale chodzi o to, abyś chciał.
— No mów wreszcie, o co chodzi — zniecierpliwił się Bernard.
— Znasz Korlę? Franciszka Korlę? Tego, którego zwolnili ze Sial, gdy się rozchorował na reumatyzm?
— Znam. Chcesz, abym mu w czym pomógł? Oczywiście. Zrobię, co będę mógł.
— Nie o to chodzi. Korla ma osiemnastoletniego syna, Will mu na imię. Niezwykle zdolny chłopak. Stary Horsedealer uczył go matematyki i fizyki, inżynier Smith uczył go chemii. Dużo też od Hartleya skorzystał. Otóż dobrze by było, gdybyś się nim zajął.
— Ja? — zdziwił się Bernard.
— Tak, ty. Wiem, że twoim asystentem jest Jim Bradley. Na oficjalne przyjęcie drugiego ucznia, zwłaszcza z „szarych”, Summerson ci nie pozwoli. Nie o to nam zresztą chodzi, aby dawać „sprawiedliwcom” jeszcze jednego wybitnego fachowca, który będzie im służył. Chodzi o to, abyś ty wykształcił Willa na wysoko wykwalifikowanego specjalistę, i to nie w jednej dziedzinie. Chodzi o to, abyś mu dał swą wiedzę. Oczywiście o tym, że ty go uczysz, nie może nikt wiedzieć. Wiesz najlepiej, jak „sprawiedliwcy” dbają o tajemnicę wszystkich urządzeń.
Bernard był zaskoczony propozycją. Cóż za dziwne pomysły ma ten Johnny…
— Po co mam go uczyć, jeśli nadal będzie tak jak jego ojciec klepał biedę? Mallet skrzywił się niechętnie.
— Więc odmawiasz?
— Nie odmawiam, ale nie rozumiem celu tej całej kombinacji.
— Chcemy mieć swego człowieka, wybitnego fachowca, który będzie znał na wylot Celestię, a jednocześnie będzie jednym z nas — „szarym”. Takim jak jest Horsedealer.
— Ale po co, u diabła?
— Po to, aby było nam lepiej — odrzekł John ukrywając z trudem niezadowolenie, w które wprawiała go indagacja Kruka.
— No i w czym ci taki specjalista bez stanowiska pomoże?
— Pomoże i to bardzo. Dam przykład. Jest to właściwie moja druga prośba. Wiesz sam, jaki zaduch panuje w dzielnicy niewolników. Morgan ogranicza im stale procent tlenu, oszczędza, jak mówią: „na ostatnią godzinę”…
— Nigdy nie posądziłbym o to Franka Morgana…
— Nieważne, skąd wyszła inicjatywa. Niewykluczone, że któryś z dyrektorów Morgana dogadał się z kierownictwem innych przedsiębiorstw, do których należą niewolnicy. Nie bardzo jednak wierzę, aby to odbywało się bez wiedzy Morgana. W każdym razie ktoś na tym nieźle zarabia. Chodzi o to, aby pomóc czarnym. Otóż Will razem z kilkoma zaufanymi technikami opracował projekt pewnych urządzeń. Taki aparat będzie można ustawić w jakimś niewidocznym miejscu. Powiedzmy, na polach Mellona, aby wyciągał tlen z powietrza tam, gdzie go jest w nadmiarze. Później przeniesie się tę substancję chłonną na dolne poziomy i wyciągnie z niej tlen. Urządzenie to jest oparte na tej samej zasadzie, co pochłaniacze Morgana. W ten sposób damy trochę więcej tlenu czarnym.
— Ależ to kradzież!
— Mówisz, że kradzież? Przecież tu chodzi o powietrze — rzecz niezbędną do życia. Czy ty wiesz, co to za tortura, gdy się pozbawi kogoś dostatecznej ilości tlenu? Dowiedziałem się o tym, gdy mnie przed trzema laty przesłuchiwały zbiry Godstona. Zresztą, to nie kradzież, a po prostu odebranie złodziejom łupu.
— Tak. Masz rację. Ale… — zawahał się Bernard. — No więc, czego chcesz „de mnie?
— Abyś pomógł rozwiązać pewne trudności techniczne.
— Nie chcę się mieszać do tej historii.
— Wystarczy, że przejrzysz szkice i poczynisz poprawki. Więc jak?
Bernard toczył z sobą walkę. Czuł, że Mallet ma rację i jego, Kruka, obowiązkiem jest pomóc w ratowaniu tamtych z dołu. A jednak… Był przecież generalnym konstruktorem rządowym, miał wkrótce stać się udziałowcem Sial i zięciem wszechwładnego prezydenta Summersona.
— Teraz sam rozumiesz, dlaczego chcemy mieć swego własnego wybitnego specjalistę — rzekł z westchnieniem Mallet. — Ty, niestety, już zbyt daleko odszedłeś od nas. Za wcześnie zginął Toddy…