— Upoważniam pana do dysponowania energią stosownie do wymogów zamówienia — przerwał prezydent. — W ogóle nie stawiam żadnych ograniczeń prócz tego jednego: trzy dni. No, niech pan mówi dalej.

— Elektromonterów Kuhna muszę też mieć do dyspozycji, poza tym zaś jego pozwolenie — tym razem jako ministra ochrony zewnętrznej, na wyłączenie miotaczy podczas prac montażowych.

— Dlaczego pozwolenie od niego?

— Bo to bądź co bądź naraża Celestię. Moim obowiązkiem jest uprzedzić ekscelencję, że w przerwaniu pracy miotaczy kryje się niebezpieczeństwo katastrofy naszego świata. Przez godzinę czy nawet dłużej będą one nieczynne.

— Przecież pan na razie przerobi tylko tylny. Czy on w ogóle kiedykolwiek działa?

— Rzeczywiście, nikt nie pamięta, aby choć raz spełnił swą funkcję. Celestia porusza się z prędkością 50 km/sek. w stosunku do Słońca. Już ta prędkość wystarcza, aby jakieś nawet bardzo drobne ciało uderzając o pancerz Celestii przebiło go na wylot, wywołując jednocześnie eksplozję. Niewielkie ciała do 10 czy 20 miligramów nie stanowią niebezpieczeństwa dla całej Celestii dzięki specjalnej warstwie samouszczelniającej w płaszczu naszego świata. W ostateczności powstanie nieduży otwór do kilku pomieszczeń, które automatycznie zostaną odcięte od reszty świata. Ciała większe jednak mogłyby spowodować bardzo groźne następstwa. Miotacze wyłapują te właśnie ciała. Obawy więc przed ich wyłączeniem są zupełnie zrozumiałe.

— Przesada — wtrącił Summerson krzywiąc się niechętnie.

— Może i przesada — zgodził się konstruktor. — Pustka międzygwiezdna jest tak słabo wypełniona materią, iż każde ciało większe od swobodnego elektronu czy, powiedzmy, atomu stanowi rzadkość. W naszych okolicach nieba zagęszczenie materii odpowiada rozmieszczeniu masy 20 atomów wodoru w l cm. W przeliczeniu na miligramy wyniesie to 0,00003326 mg na l cm3 przestrzeni. Najlepszym sprawdzianem tego niech będzie fakt, że za mojego życia stwierdzono zaledwie 17 drobnych uszkodzeń w płaszczu Celestii, miotacz czołowy zaś działał raz jeden. Byłem wówczas dzieckiem.

— Niech się pan Kuhnem nie przejmuje. Już ja to załatwię. Zdaje mi się, że to wszystko?

Kruk skinął głową.

— No, to niech się pan zabiera do roboty. Plany powieli pan w domu i to jak najprędzej, po sporządzeniu zaś kopii zwróci mi pan natychmiast oryginały.

Kruk wychodził ze swej domowej pracowni. W jednej ręce niósł otrzymane przed dwiema godzinami plany, w drugiej świeże kopie. W sąsiednim pokoju, który służył za jadalnię, usiadł na krześle wpatrując się w pierwszą kopię. Zatrzymał zdziwiony wzrok na jej górnym rogu, porównał z innymi i zamyślił się.

— Nad czym tam jeszcze ślęczysz? — zagadnęła go matka. — Nie widzisz, że czekam na ciebie z kolacją?

Bernard ocknął się z zamyślenia.

— Niech mi mama nie przeszkadza. Przepraszam… jestem okropnie zajęty. A zresztą już idę. Rozległ się dzwonek i w drzwiach stanął wysoki mężczyzna w nienagannie skrojonym, czarnym garniturze. Kruk znał tego człowieka — był to inspektor policji, należący do przybocznej straży prezydenta. Spojrzał jeszcze raz na kopię, potem na niego i rzucił trochę szorstko:

— Ma pan do mnie interes?

— Tak…

— Poufny? — zapytał Kruk słysząc w głosie przybysza zakłopotanie. Inspektor spojrzał na Mary Kruk, potem na jej dwunastoletniego synka majstrującego coś w kącie i położył rękę na stole.

— Prezydent Summerson polecił mi zabrać to wszystko od pana.

— Kopie także?

— Tak. Wszystko, jak powiedziałem. Oto upoważnienie.

Bernard przebiegł oczyma po papierze i zatrzymał je na podpisie oraz niewielkiej, podłużnej pieczątce.

— Proszę — rzekł z pozorną obojętnością. — Wobec tego zamówienie jest nieaktualne? Ja bez kopii nie mogę rozpocząć roboty.

— O ile wiem, ma pan czekać w domu na dalsze polecenia. Tu zdaje się jest wyraźnie napisane. Czy tu niczego nie brakuje?

— Niczego.

— Oto pokwitowanie.

Bernard w zamyśleniu odprowadził wzrokiem wychodzącego policjanta. W chwilę potem drzwi się znów rozsunęły i do pokoju wpadł barczysty mężczyzna w kombinezonie. Na jego twarzy widniał grymas niezadowolenia.

— Czego te typki tu się szwendają?

— To ludzie prezydenta.

— Wiem. Wiem lepiej od ciebie. Ale czego oni tu chcą?

— Nie denerwuj się. Summerson przysłał go z kartką. To w związku z pewną robotą. Co u ciebie, stary, słychać?

John Mallet opadł na fotel. Z wyrazem zmęczenia ukrył twarz w dłoniach, tak że widać było tylko ich szorstką, spękaną skórę, a wyżej srebrzącą się czuprynę.

— Byłem u ciebie przed godziną — zaczął z wolna. — Matka mówiła, że jesteś bardzo zajęty i nie wie, kiedy skończysz.

— Źle się składa, Johnny. Nie wiem, czy dużo czasu będę ci mógł poświęcić. Ale cieszę się, żeś przyszedł. Siadaj do stołu.

Obaj mężczyźni zajęli miejsca obok siebie, a mały James naprzeciw. Mary Kruk wniosła na stół sporą misę z dymiącą pieczenia baranią w tłustym sosie i drugą pełną grubego makaronu, po czym zajęła miejsce obok młodszego syna.

— Przyjemnie popatrzeć, że się komuś jeszcze powodzi. U mnie od dawna nie pachniało mięso — zauważył Mallet nakładając na swój talerz skromną porcję. — Pracuję dwa dni w tygodniu.

— Bierz więcej — zapraszał Kruk.

— Wezmę. Dlaczego nie? Ale w miarę, bo po co żołądek przyzwyczajać do sytości.

— Johnny, czuję w tym wszystkim skrytą wymówkę. Przecież wiesz, że jeśli żyję dostatnio, to nie cudzą krzywdą ani plamą na honorze. Zarabiam po prostu swoje 600 doliodów, które mi płaci Summerson. Miałbym zażądać obniżki? Chcesz, wystaram ci się o dodatkowe zajęcie w Sial.

— Na miejsce Henry'ego Wooda lub Jima Browna, których wyrzucą z roboty. Nie, nie o to chodzi.

Zamyślił się na chwilę.

— Znam cię od takiego — rozpoczął pokazując ręką nieco wyżej podłogi. — Pracowaliśmy wtedy z twym ojcem u Kuhna. Przy jednakowych warsztatach. Była to niby robota lekka, bo maszyny robiły same, trzeba było tylko doglądać.

Przerwał na chwilę.

— Lekka… lekka robota… — uśmiechnął się gorzko — Miałeś czternaście lat, niewiele więcej od mojego Toma kiedy twój ojciec zachorował. Doktor Roth „powiedział, ze nie wie, co to za choroba, ale kłamał w żywe oczy. Tak mu widocznie kazali. Twoj ojciec wiedział, że się z tego nie wyliże, ja wiedziałem również. Nie wiem, czy parniętasz, że poszedłem wtedy do samego Kuhna Ferdynanda, brata obecnego ministra. Do tego samego który parę lat temu odebrał sobie życie w stanie zamroczenia. Nie chcieli mnie wpuścić, ale tak sekretarkę skołowałem mówiąc, że przynoszę wiadomość bardzo potrzebną szefowi, że dostałem się. Przyjął mnie uprzejmie, a jakże, nie powiem… Z pozoru był gładki człowiek. Dopiero po, śmierci — okazało się, że to narkoman i zwyrodnialec. Powiedziałem mu, że Godfrey Kruk umiera, bo nie naprawiono uszkodzonej przed kilku miesiącami ochrony zabezpieczającej przed promieniowaniem. Kuhn udał zdziwienie twierdząc, że trzeba było w tej sprawie zwrócić się do kierownika hali, a nie do niego. Powiedziałem mu więc, że Sherington wiedział. Że chodziliśmy aż do wicedyrektora. A później, że trzeba dać rodzinie odszkodowanie, które pozwoliłoby jej żyć trochę po ludzku. Kuhn, jak tylko to usłyszał, oparł rękę na małej figurce stojącej u niego na biurku i nagle jakby strumień ciepłej wody uderzył mnie po nogach. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co to znaczy. Potem jednak zaczęło tak diabelnie palić, że w końcu człowiek byłby wył z bólu.

— Fale Green-Bolta…

— Tak. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to takiego. Zaciąłem zęby i stoję. A on jeszcze z uśmiechem zachęca: „Mówcie dalej, słucham…” czy coś w tym rodzaju. Myślałem, że to można wytrzymać, ale nie, nie można, trzeba mieć nerwy ze stali, aby to przypiekanie znieść. Nie wytrzymałem, zacząłem się cofać. Spychał mnie tak ukrytym gdzieś reflektorem aż do drzwi. Nie wytrzymałem — westchnął. — To jego ślad — Kuhna.

Podniósł nogawkę spodni pokazując czerwoną bliznę jak po oparzeniu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: