— Oczywiście — potwierdził Kruk. — Kto z nas pójdzie?
— Ja mogę iść — zaofiarował się Schneeberg. — Wyczuwam, że Kuhn mnie dosyć lubi, bardziej niż ja jego. A — zresztą, to będzie łatwa rozmowa. Wiem, że on się przejmie całą sprawą, niewątpliwie też rozzłości się na Summersona, o ile nie został wyczerpująco poinformowany. Słyszałem, że jest chory, ale taka wiadomość postawi go na równe nogi.
Pożegnali się przed stacyjką. Gdy winda uniosła już Schneeberga i Williamsa, Bernard przypomniał sobie odcięte rogi planów.
„Czemu im tego nie powiedziałem? Może właśnie w tym tkwi rozwiązanie?”
Ciemny kadłub pieca, uwieńczony koroną elektrod, wypluwa raz po raz pałającą białym żarem porcję roztopionego metalu. Otępiały od żaru człowiek jak automat naciska dźwignię, spogląda na zegary kontrolne, przerzuca z okrągłej płyty na ziemię wielkie odcinki rur. Zda się, że stanowi on nierozerwalną część maszyny odlewniczej. Nawet wtedy, gdy oczekując na zakrzepnięcie odlewu opiera się zmęczonym ruchem o błyszczący cylinder chłodni, wydaje się, że jest to jeszcze jedna czynność automatu.
Tylko z godziny na godzinę ruchy człowieka stają się coraz bardziej chwiejne, tylko oślepłe od żaru oczy coraz częściej chowają się pod zaciśnięte nerwowo powieki.
Kilku ludzi snuje się po niskiej hali zastawionej długim szeregiem maszyn, przeważnie okrytych brezentowymi płachtami. Od wielu lat związana ze Sialem odlewnia Frondy'ego, podobnie jak inne zakłady wytwórcze Celestii, tylko w niewielkim stopniu wykorzystuje swe maszyny. Najwyższy stan zatrudnienia to kilkunastu białych pracowników i trzydziestu paru niewolników.
Szerokie drzwi hali rozsunęły się z trzaskiem. Szybkimi krokami zbliżało się dwóch ludzi. Jeden niósł w ręku skręcony rulon, a obok postępował Wellman, starszy nadzorca Trzymany w ręku lśniący pręt doskonale harmonizował z jego postacią. Za pas wsunięte miał rękawice elektryczne, groźną broń używaną przez policję i straż przyboczna potentatów Celestii. Wyglądał na pogromcę złych psów, w rzeczywistości słynął ze znęcania się nad ludźmi.
Wellman chwiał się lekko. Towarzyszył mu odór alkoholu, a mrugające, trochę przekrwione oczy strzelały myszkujące to tu, to tam. Kiedy przechodził obok mechanika Browna, mruknął:
— Plany niesiemy. Będzie chociaż co robić.
Wellman i technik zbliżyli się do miejsca, gdzie nad barierą z metalowej kraty, po obu stronach wąskiego przejścia, widniał napis: „Szanuj godność człowieka”. W przetłumaczeniu na język zrozumiały oznaczał on: „Nie wchodź na oddział niewolników bez potrzeby. Jeśli konieczność cię tam sprowadza, noś się z wysoka i pamiętaj, że jako człowiek wszedłeś pomiędzy stwory potępione przez Pana Kosmosu. Kimkolwiek jesteś wśród ludzi pomiędzy czarnymi czuj się panem”.
Technik pierwszy minął furtkę i podszedł do jednego z nadzorców, który nie tyle z powodu umiejętności, ile z racji białego koloru skóry, czyli, jak to wyraźnie tłumaczyła Biblia — człowieczeństwa, sprawował nadzór nad grupą Murzynów. Rozwinął jeden arkusz i wodząc po nim ręką objaśniał coś szeroko.
Wellman, który wbrew swemu zwyczajowi wsunął pręt za pas, obrócił się teatralnym gestem naokoło, żeby nie było wątpliwości iż mówi do każdego, kto go usłyszy, i z przebiegłym uśmiechem rzucił zaczepnie.
— Plany przynieśliśmy. Plany części do nowego miotacza. Będzie miotał, niszczył, unicestwiał. Jak to się wam podoba?
Wpatrzył się w stojących.
— No, co? Milczycie? — huknął z jakąś dziką wesołością i zatoczył się niezdarnie. — Nie bójcie się, rękawic nie wyciągnę! Humor mam!
Niewolnicy patrzyli nieufnie na pijanego. Czyżby prowokacja? Stary Murzyn zebrał się na odwagę i nie przerywając roboty burknął:
— Co mi się ma podobać albo nie podobać? Każda praca taka sama. Każecie robić części? Będą części! Mnie wszystko jedno.
— Głupi Murzyn! Wiadomo… Jeśli tak uważasz, to uważaj w dalszym ciągu. Może i lepiej dla ciebie. Jemu wszystko jedno! A my narzędzie śmierci budujemy! Cha! Cha! Cha! — zarechotał, że aż technika ciarki przeszły.
— No to co? — padło pytanie z innej strony. — Narzędzie śmierci? Może nas chcecie wygubić?
— A chociażby! Ja bym to już dawno zrobił! Za dużo was się namnożyło! Więcej zeżrecie, niż odpracujecie za pozwolenie istnienia. Ja bym zrobił próbę: kto udźwignie 150 litrów wody na 2 poziomie — ostatecznie, ostatecznie, niech sobie trochę pożyje. A słabszych do rakietki i fiuuu… — w przestrzeń! A za nimi fiuuu… ładunek z miotacza! Poprosiłbym astronoma, żeby mi użyczył na ten czas lunety. Przyjemnie byłoby obserwować; aż tu nagle pyc! Jasna gwiazda, kupa promieni z was i tyle. No, nieprzyjemnie? Powiedzcie sami! Odpowiadajcie, bo…
Wyciągnął rękawice zza pasa i począł je wolno nakładać.
Ostry, niezadowolony wzrok technika spoczął na Wellmanie.
Ten spojrzał spode łba na technika, potem na zalęknione twarze Murzynów…
— No, czego się gapicie! — warknął. — Do roboty! Prędzej się ruszać! Ja wam… — wrzasnął i przyskoczył do grupy niewolników.
Głuche uderzenia i krzyki rażonych prądem elektrycznym zmieszały się z szumem maszyn…
Ślepe magazyny
Bernard nie mógł zasnąć. Mimo znużenia po nieprzerwanej, blisko 35-godzinnej pracy, sen nie nadchodził. Wrażenia ubiegłych dwóch dni były zbyt silne i nie dały się tak łatwo wyprzeć ze świadomości.
Przewracał się nerwowo, jak gdyby na miękkim tapczanie nie mógł znaleźć wygodnego miejsca. Aby zmienić tok myśli, próbował przeglądać wydawane przez Greena serie powieści rysunkowych, lecz i to nie pomagało.
Wstał z tapczanu i wyjął z szuflady biurka kartkę, na której zanotował tajemnicze słowa zauważone na rogach planów otrzymanych od prezydenta.
Biuro Studiów Wojny Kosmicznej, CM.-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r. — przesylabizował jeszcze raz zapisane wyrazy.
„Co za dziwna nazwa: biuro studiów wojny. CM-2 Wm 4a — to z pewnością oznaczenie planów — rozmyślał. — Ale najdziwniejszy — to ten wyraz przed datą”.
W tej chwili rozległ się za nim szmer. W rozsuniętych drzwiach stanęła matka.
— Co ty, jeszcze nie śpisz? Dwie noce nie spałeś, a przecież jutro też masz pilną robotę. Powinieneś spać. Ojciec zawsze mówił, że przed ważną robotą najlepiej dobrze się wyspać.
Bernard spojrzał w zamyśleniu na matkę, nie odpowiadając. Mary podeszła do syna i chwyciła go za rękę.
— Co ty?
— Ech nic, zaraz się położę — odpowiedział z roztargnieniem. — Czy mama nie wie, co oznacza słowo „Waszyngton”?
— „Waszyngton”? Nie, nigdy nie słyszałam.
— Niech sobie mama dobrze przypomni. Może dziadek albo babcia coś kiedyś o tym mówili?
— Nie, nie pamiętam. „Waszyngton”? Czekaj, chłopcze, to przypomina bardzo nazwisko albo coś do prania: washing.
— Raczej nazwisko, jak Dalton, Sherington.
— Tak, tak. Oj, ten Sherington to była świnia. To on właśnie twego ojca tak ciągle prześladował. Bo też ojciec nie pozwolił sobie po głowie jeździć: twardy był człowiek. Myśmy ciągle myśleli, że to samo się jakoś tak składa, że mu stale odtrącają, i dopiero Johnny wywąchał, że to wszystko przez tego Sheringtona. Johnny to dobry chłop. Pamiętam, jak…
— Jak myślisz, mamo — przerwał jej delikatnie Bernard — a gdyby zapytać Johna o to słowo?
— A zapytaj, zapytaj. Johnny się stale wśród ludzi kręci, to może coś o tym słyszał. Ale czemu to słowo tak ci utkwiło w głowie?
— Nie wiem, tak jakoś mnie męczy.
— No to idź wreszcie spać, bo już po drugiej, i nie myśl o tym.
John Mallet kończył śniadanie, gdy w mieszkaniu jego zjawił się Kruk.
— Cóżeś się tak rano wybrał na wizyty po starych znajomych? Może na wesele przyszedłeś mnie zaprosić, hę? Choć bardzo wątpię, bo to za wysokie progi na moje nogi — zawołał technik na powitanie, lecz w głosie jego, obok zwykłej serdeczności, wyczuł Bernard gorycz. — No, kiedy ten ślub?
Kruk zmieszał się.
— Jeszcze nie wiem — odpowiedział cicho i zamilkł. Nie potrafił wybrnąć z niefortunnego dlań kierunku rozmowy.