Kalina zapytał tak cicho, że Mary z trudem dosłyszała. Podniosła na niego swe szafirowe oczy.
— Oj, Wład, Wład… — powiedziała z westchnieniem.
W przededniu naszego odlotu zorganizowaliśmy wieczór pożegnalny. Zabawa odbywała się w jednym z pawilonów, mającym w przyszłości stanowić składnicę materiałów zabieranych na Ziemię. Dzięki teleekranom skonstruowanym przez Zinę kulista czasza sufitu przeobraziła się w gwiaździste niebo: najprawdziwsze niebo — takie właśnie, jakie z okolic bazy przedstawia się oczom na wolnej przestrzeni.
Rysunek 4. Orbity Urpy i Sel
Wysoko pośród niejednolicie czarnego tła sufitu wisiał nieruchomo ogromny sierp Urpy. Chylący się ku zachodowi duży, czerwony krąg, w który trudno patrzeć — to Proxima. Na północo-wschodzie jaśniały dwie gwiazdy Toli-mana.
— Szkoda, że nie widać Słońca — powiedział do mnie Dean. — Tak lubię patrzeć w jego złotożółty punkcik.
— Aż trudno uwierzyć, że oglądane z Ziemi jest półtora rażą większe od naszej Proximy — zwróciłam się do siedzącego przy naszym stoliku Włada. — Podobno świeci tak jaskrawo w pogodny dzień, że w ogóle nie można na nie spojrzeć. Czy to prawda?
— Tak — skinął głową, nie patrząc na mnie. Błądził niespokojnym wzrokiem po sali, gdzie tańczyło kilka par, to znów po usianym gwiazdami suficie.
Nastrój Włada udzielił się także i mnie. Chwilami wydawało mi się, że Kalina na kogoś czeka, to znów, że czegoś nasłuchuje. Wówczas i ja odruchowo wytężałam słuch. Lecz na razie tylko z niedużego instrumentu zwanego synorpanem Allan wydobywał dźwięki jakiejś starej, ale pięknej melodii.
Opustoszałe miejsce przy synorpanie zajęła Mary. Popłynęły dźwięki walca. Przede mną stanął Dean. Ujął mnie za ręce i powiódł na środek sali. Przyzwyczajeni do niewielkiego ciążenia na górnych poziomach Celestii dawaliśmy sobie nieźle radę z wirową formą tańca, niełatwą na tak małym globie jak Sel. Nasz taniec bardziej zresztą przypominał pląsy płetwonurków w wielkim basenie niż piruety w sali balowej.
Umilkły ostatnie takty walca. Mary podjęła nowy temat. Usiedliśmy. Kalina trwał w zamyśleniu, jak gdyby nie zauważając otoczenia.
Zoe występowała na zakończenie wieczoru z solowym popisem. Miała niezwykle proporcjonalną budowę ciała i zachwycała płynnością ruchów. Oświetlona blaskiem reflektorów jej postać mieniła się teraz barwami tęczy, wznosząc się w tańcu aż pod gwiaździsty sufit.
Dean podniósł do oka malutką lunetkę. Miał ją zawsze w kieszeni. Uśmiechałam się, ilekroć kierował ją na obiekty nieastronomiczne. To go bynajmniej nie peszyło. Żartował, że przecież nie może zawsze patrzeć tylko na swoją gwiazdę imieniem Daisy, bo to szkodzi na oczy.
Przy drugim stoliku siedzieli rodzice Zoe. Ingrid i Renę, wpatrzeni z zachwytem w swoją jedynaczkę, zdawali się nie widzieć niczego innego poza nią. Po raz pierwszy w życiu rozstawali się z córką, i to na wiele miesięcy.
Ruchy Zoe stawały się teraz wolniejsze. Jakby unoszona melodią płynęła lekko wokół sali.
I wtedy rozległ się przeciągły, przeraźliwy gwizd, głusząc muzykę i niwecząc nastrój zabawy.
Dźwięk sygnału raptownie ucichł. Umilkła także muzyka, a Zoe zastygła w malowniczej pozie tanecznej, z oczami rozszerzonymi zdziwieniem i jakby rozczarowaniem.
Trwało to krótką chwilę. Ujrzałam o krok przed sobą wyprostowaną postać Włada. Nerwowo szukał czegoś w kieszeni. Później mignęła mi przed oczami jego ręka, sięgająca po lunetę Deana. Z pomrukiem prośby czy przeproszenia chwycił ją szybciej, niżby Dean mógł mu podać lub coś powiedzieć.
Przyłożył lunetę do oka. Chwilę wodził nerwowo po suficie, lecz nie znalazłszy, czego szukał, puścił się pędem ku windzie.
— Czy jest? — zapytałam wchodząc do obserwatorium.
Andrzej obrzucił mój strój przelotnym spojrzeniem i uśmiechnął się:
— Już włożyłaś skafander? Ho, ho, teraz wiemy, kto najbardziej wyczekiwał na ten kawał węgla.
— Gdzie Wład?
Wskazał ręką kabinę kierowniczą Sokoła. Zrobiłam ruch w kierunku drzwiczek, lecz Andrzej powstrzymał mnie gestem.
— Lepiej mu nie przeszkadzać. Sama wiesz, jak bardzo czekał tej chwili. W ostatnich dniach po prostu był nieprzytomny z powodu swojego meteoru. Renę podkpiwał z niego, ale Wład znosił to po bohatersku. No i poszczęściło mu się nadzwyczajnie, trzeba przyznać. Gotów byłem założyć się, że na meteor węglowy można czekać sto albo tysiąc lat. A tymczasem…
W tej chwili na ścianie ukazała się twarz Włada rzucona przez teleprojektor.
— Jest! Mam go! Wspaniała bryła! Zaraz skieruję Sokoła do bazy!
— Pędzę do windy!
Po minucie byłam na zewnątrz. Proxima świeciła oślepiającym blaskiem, chowając się powoli za dalekimi górami. Stanęłam do niej plecami i wpatrzyłam się w usiane gwiazdami niebo tuż na prawo od jasnych ogni Tolimana A i B. Wiedziałam, że stąd powinien przybyć Sokół.
Niebawem go dostrzegłam. Leciał już dość nisko, zataczając duży łuk. Ukośna smuga materii odrzutowej wskazywała, że rozpoczął hamowanie.
Zbliżał się szybko. Mijając konstelację za konstelacją, gwałtownym wytryskiem fioletowej strugi wytracił całkowicie prędkość i stanął nieruchomo, niemal wprost przede mną.
Odblask Proximy na metalowym pancerzu raził wzrok, uniemożliwiając ocenę rzeczywistej odległości.
Przysłoniłam rękawicą szybę hełmu. Sokół mijał właśnie dwie najjaśniejsze gwiazdy nieba, położone tak blisko siebie, że zdawały się niemal złączone, gdy naraz…
Nie wiem, czy to było złudzenie optyczne, miraż lub po prostu powidok[15] wywołany przez świetliste strumienie materii odrzutowej. Tam; gdzie przed chwilą widziałam Sokoła, pojawił się na tle czarnego nieba jakiś geometryczny kształt. Dziwna mgła — nie mgła, przez którą przeświecały gwiazdy, gęstniejąc szybko, przybrała formę srebrzystego prostokąta, a potem kuli ze skierowanymi w dół jasnymi smugami.
Spojrzałam odruchowo na Sokoła, lądującego w odległości niespełna stu metrów ode mnie, i ponownie spojrzałam w górę: twór powstały z mgły przybrał znajomy kształt. Nie ulegało wątpliwości — to było lustrzane odbicie, nie! — to nie było odbicie, raczej sobowtór-fantom Sokoła. Rzeczywisty, materialny Sokół stał już na płycie lądowiska, trzymając w chwytniach ciemną bryłę. Jego sobowtór na niebie, chociaż zewnętrznie identyczny, nie niósł meteorytu, a jego chwytne odnóża zwisały bezczynnie.
Nie wiem dlaczego, ale w tamtej chwili byłam pewna, że to, co widzę, nie jest złudzeniem, że pojawiło się przede mną coś rzeczywiście materialnego, ukształtowanego na podobieństwo naszego robota. To wrażenie było zupełnie nie umotywowane rozumowo i później — gdy dłużej nad tym się zastanawiałam — nie miałam już wątpliwości, że uległam halucynacji. Niestety, zbyt późno przypomniałam sobie o kamerze hełmowej i włączyłam ją, gdy twór już się rozpływał we mgle, przez którą zaczynały ponownie przeświecać gwiazdy. Udało mi się utrwalić tylko słaby zarys białawej tarczy, przypominającej raczej zjawisko halo lub wirujące pyły, niż zmaterializowaną kopię Sokoła. Nym zresztą jest zdania, że mogły to być rzeczywiście tumany pyłu, wzniesione uderzeniem strumienia cząstek wyrzucanych przez silnik rakietowy naszego robota pościgowca. Co prawda Nym przed laty, jeszcze w Układzie Słonecznym, przeżył podobną dziwną przygodę — ujrzał obraz własnego labdżeta pędzącego wprost na niego — ale to, jak twierdzi, skłania go do wniosku, że w warunkach kosmicznych niektórym zupełnie naturalnym zjawiskom mogą towarzyszyć przedziwne halucynacje.
Podobnego zdania są Kora, Will i Zoja. Zoja zresztą specjalizowała się w psychiatrii i psychologii kosmicznej.
— Nie masz się czym przejmować — powiedziała mi po przeprowadzeniu badań psychometrycznych. — Nic ci nie jest. Po prostu: zaburzenia postrzegania spowodowane gwałtownymi zmianami wektora przyspieszenia. W warunkach ciążenia sto razy mniejszego od ziemskiego błędnik reaguje z opóźnieniem. Przy szybkich ruchach mogą więc wystąpić zaburzenia orientacji przestrzennej, co sprzyja halucynacjom. Nie trzeba za dużo tańczyć, skakać i biegać, zmieniając kierunek.