Raz po raz przelatywaliśmy ponad splotami jakichś przewodów czy anten. Spotykaliśmy również ogromne kopce drobnego piasku o różnych barwach i własnościach magnetycznych (o czym informowały nas przyrządy w skafandrach). Nie zwracaliśmy jednak na to wszystko większej uwagi, dążąc nieustannie naprzód, na wschód. Byle dalej, byle dalej!

Najpierw zabrakło paliwa Ast. Od źródła sygnałów dzieliło nas jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, a trzeba było zachować niewielką rezerwę energii dla pokonywania ewentualnych przeszkód terenowych. Ast pozostało jej zaledwie na parę kilkunastometrowych skoków.

Wzięliśmy ją pod ramiona i lecieliśmy tak dalej. Wkrótce jednak trzeba było wstrzymać pracę aparatu Szu. Na szczęście ja dysponowałam jeszcze pewnym zapasem paliwa, nie wystarczyłby on jednak na dotarcie do celu przy dodatkowym obciążeniu.

Wylądowaliśmy na terenie pokrytym gęsto przez jakieś maszyny. Do źródła sygnałów pozostało zaledwie sześć kilometrów. Dotychczas sygnały gasły, gdy zbliżaliśmy się na odległość mniejszą od ośmiu kilometrów. Wzbudziło to w nas nowe nadzieje. Na wschód od miejsca lądowania piętrzyły się jakieś budowle o płaskich, lecz najeżonych cienkimi prętami dachach. Tam powinna znajdować się radiolatarnia. O tym jednak, aby dotrzeć piechotą do ”miasta”, nie było mowy, gdyż opasywały je głębokie rowy i siatki, rozpięte na biegnących kilometrami słupach.

Przeszkody te pokonywaliśmy teraz wolno, starając się jak najoszczędniej gospodarować resztkami paliwa.

Po sześciu godzinach takiej wędrówki i skoków dotarliśmy do szerokiej arterii komunikacyjnej, która doprowadziła już nas bez przeszkód do „miasta”. Tylko w moim aparacie plecowym pozostało trochę paliwa.

W „mieście” panowała cisza. Ani na „szosie”, ani na krętych „uliczkach” nie spotkaliśmy żadnego pojazdu. Wszystko pogrążone było jakby w uśpieniu.

Sygnały radiolatarni odbieraliśmy w dalszym ciągu. Widocznie jednak natrafiły na przeszkody i odbijały się wielokrotnie od ścian budowli, gdyż wskazania kierunkowe autonawigatora ulegały ciągłym zmianom, a różnice w ocenie odległości sięgały kilkudziesięciu kilometrów. To ostatnie zjawisko było prawdopodobnie związane z jakimiś odbiciami jonosferycznymi przy całkowitym zaniknięciu fali przyziemnej.

Krążyliśmy tak wśród murów „miasta” przez wiele godzin. Minęła noc błyskańska, dzień i znów nadeszła noc. Byliśmy bardzo zmęczeni. Odwykliśmy od tak długich wędrówek, zwłaszcza że ciążenie było tu większe niż na Ziemi i w Astrobolidzie. Zaczynało również dokuczać nam pragnienie.

W tych warunkach nie pozostało nic innego jak zatrzymać się na krótki odpoczynek. Postanowiliśmy, że rankiem, gdy poprawi się widoczność, wzniosę się na większą wysokość i może w ten sposób potrafię określić dokładnie położenie źródła sygnałów.

Owej nocy, po raz pierwszy od wielu dni, śnił mi się Dean. Początek snu wiązał się ściśle z tym, czym zajęty był mój umysł przed zaśnięciem.

Śniło mi się, że lecę w górze ponad „miastem”. Autonawigator wskazuje mi dokładnie miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia. Miejsce to jest tak blisko, że na polecenie Szu nie wracam do towarzyszy, lecz opuszczam się wprost w tamtym kierunku. Pod sobą widzę „ulice” i najeżone kolcami dachy budowli. Ląduję na niedużym placyku. Wokół wysokie mury. W dwóch przeciwległych stronach placu dostrzegam jakby wyloty wąskich „uliczek”. Placyk jest pusty. Tylko na środku błyszczy małe pudełeczko z cienkim, wystającym w górę prętem. To radiolatarnia. Podchodzę do przyrządu, gdy naraz słyszę jakieś głosy. Poznaję głos Deana i Zoe. W tej chwili z „uliczki” wychodzi Zoe, kierując obiektyw aparatu wideodotykowego na wszystkie strony. Za nią ukazują się Jaro i Dean.

W tym momencie Szu potrząsnął mnie za ramię. Obudziłam się i byłam na niego wściekła. Tak pragnęłam zobaczyć Deana…

Toliman B wzeszedł wysoko i trzeba było się śpieszyć.

Widoczność nie była zbyt dobra. Atmosfera zawierała dużo pary wodnej.

Paliwa miałam zaledwie na. dwie minuty stania w powietrzu. Pomknęłam w górę na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i, rozglądając się na wszystkie strony, pilnie obserwowałam strzałki autonawigatora.

W ciągu kilku sekund odnalazłam położenie źródła sygnałów.

— Sto trzydzieści osiem stopni, odległość około kilometra — meldowałam pośpiesznie.

— Leć tam! — rozkazał Szu.

Pomknęłam w kierunku wskazanym przez autonawigator.

Leciałam nisko, tuż nad dachami budowli, poprzecinanych szczelinami „ulic”. Niespodziewanie ujrzałam pod nogami wolną owalną przestrzeń. Działając niemal odruchowo, wylądowałam na małym, okrągłym placyku. Na środku dostrzegłam jakiś błyszczący przedmiot. Rzuciłam się ku niemu z okrzykiem:

— Radiolatarnia! Szu! Ast! Radiolatarnia. Mam ją! Odpowiedziało mi milczenie. Widocznie ściany budowli utrudniały łączność radiową. Potwierdzał to zresztą całkowity brak obrazu na ekranie wideofonu.

— Szu! Ast!

Wsłuchałam się w ciszę. Jakby z daleka dochodziły mnie dźwięki rozmowy. Szu rozmawia z Ast — przemknęło mi przez głowę i naraz przypomniał mi się sen. Przecież ów plac był zupełnie podobny do placu ze snu!

— …wielokrotne… odbicie… Nie sądzę… — dobiegły mnie naraz pojedyncze słowa rozmowy. Głosy stawały się — z każdą sekundą wyraźniejsze. Mogłam już zrozumieć całe zdania:

— To musi być gdzieś niedaleko…

— Tak. Kierunek określiłam bardzo dokładnie.

Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Serce łomotało mi w piersi. To były głosy Deana i Zoe!

— Zdaje się, że Io tu — odezwała się znów Zoe.

Z wąskiej szczeliny między dwoma budowlami wysunęła się sylwetka młodej kobiety. Na szczycie hełmu połyskiwał obiektyw aparatu dla niewidomych. Obok biegł Ro w psim skafandrze.

— Zoe! Dean! — rzuciłam się naprzód. Zza zakrętu wysunęła się druga itrzecia postać. Przez szyby hełmów ujrzałam wpatrzone we mnie z ogromnym zdziwieniem twarze Jaro i Deana.

— Daisy!

Dean skoczył ku mnie i porwał mnie w ramiona. Czułam, że mam oczy pełne łez.

— Gdzie Szu i Ast? — usłyszałam niespokojny głos Jara.

— Żyją! Są niedaleko stąd!

— A mnie się śniło, że cię spotkałam! Wszystko się sprawdza, wszystko — w głosie Zoe przebijało ogromne zdziwienie. Wysunęłam się z objęć Deana i podeszłam do Zoe.

— Więc tobie się śniło, że mnie spotkałaś?

— Tak. Powiem szczerze: nie wierzyłam w ten sen. Nie wierzyłam, że wy żyjecie, że istnieje w ogóle jakaś radiolatarnia. Byłam pewna, że to sygnały Niewidzialnych.

— Czyje sygnały?

— Niewidzialnych. Tak nazywamy mieszkańców tej planety. Myśleliśmy, że to oni mamią nas, naśladując sygnały radiolatarni.

— A więc to nie wasz sygnalizator?

— Skąd! Zniszczeniu uległy wszystkie aparaty, nawet podręczne torby.

— A kosmolot?

— Nie istnieje!

— To jest wasza radiolatarnia! — powiedział Jaro, podając mi aparat. — Poznaję po numerze.

Wzięłam do ręki sygnalizator. Na osłonie przeciwmagnetycznej pudełka widniały dwa wgniecenia. Poznałam te wgniecenia. Radiolatarnia pochodziła z torby, którą miałam na sobie w chwili zasypania błękitnym „piaskiem”.

Otworzyłam pośpiesznie torbę. Nie brakowało żadnego sygnalizatora. Wszystkie znajdowały się na swoich miejscach. Zaczęłam wydobywać aparaty z torby i porównywać. Jaro zrozumiał w lot, czego szukam.

— Patrz! Ten! Ten sam! — zawołał, chwytając znaleziony na placyku sygnalizator. — A to dopiero niezwykła historia! Trzymał w dłoniach dwie identyczne radiolatarnie. Tak identyczne, że nawet przypadkowe zarysowania powierzchni były odtworzone z drobiazgową dokładnością.

— Niewidzialni… — wyszeptał Dean. W głosie jego wyczułam strach i podziw.

MIĘDZY SNEM A JAWĄ

Pierwsze objawy wystąpiły właściwie już w trzy ziemskie dni po zagładzie kosmolotu. Były to przede wszystkim nudności i senność. Ale Zoe nie podejrzewała zupełnie, jakie mogą być tego rzeczywiste przyczyny. Wszak taka reakcja organizmu na ostatnie wstrząsające przeżycia wydawała się zupełnie naturalna.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: