Nawet kiedy wyczuła pod elastyczną powłoką skafandra, że piersi jej jakby się powiększyły, był to dla niej po prostu przejaw jakichś zaburzeń hormonalnych i nic poza tym. Jej lekarska wiedza w tym dziwnym świecie nie miała przecież większej wartości. Typowe objawy?

To nie miało znaczenia! Tyle niezwykłości działo się wokół nich, dlaczego nie miałyby występować również jakieś niezwykłe zmiany w organizmie? Zbyt wiele było nie rozwiązanych zagadek, aby zastanawiać się nad każdą.

Na przykład sprawa katastrofy kosmolotu. Dla nas kosmolot znikł bez śladu pod górą błękitnego „piasku”, w miejscu gdzie wylądował. Tymczasem dla Jara, Zoe i Deana wydarzenie to miało inny zupełnie przebieg.

Gdy stożek pyłu zaczął opadać na plac, Jaro poderwał maszynę do lotu. Kosmolot znalazł się najpierw w centrum, później bliżej brzegu wirującego grzyba, miotany na wszystkie strony. Powietrze, w którym unosiły się owe pyły, było niezwykle silnie zjo-nizowane, tak iż wszelkie urządzenia radiolokacyjne przestały dawać przydatne do nawigacji wskazania. W każdej chwili spodziewano się katastrofy.

Na szczęście owe dzikie harce maszyny ustały szybko. Pyły opadły i znów nad kosmolotem ukazało się morze gęstych, różowych mgieł. W dole ujrzeli wzniesiony przez owe dziwne tornado symetryczny kopiec błękitnego „piasku”, sięgający niemal aż pod ściany budowli otaczających plac.

Do tego momentu ich wersja wydarzeń mogła być tylko uzupełnieniem naszej. Potem zaczęły się sprzeczności. Mimo kilkakrotnego przelotu nad placem ani na kopcu błę- kitnego „piasku”, ani na dachach okolicznych budowli nie dostrzegli żadnej postaci ludzkiej. Byli oczywiście pewni, że zostaliśmy zasypani. Natychmiast więc przystąpili do poszukiwań. Jaro użył pneumostabilizatorów jako dmuchaczy, co umożliwiło szybkie przesuwanie piasku. Zdołali jednak przeszukać tylko niewielki odcinek, bo wkrótce rozpoczął się ów dziwny proces wzrostu temperatury i wchłaniania roztopionej masy przez drobne otworki w powierzchni placu.

Po kilku minutach „kocioł” opustoszał — z nas nie pozostało śladu. Pomyśleli więc to samo, co my o nich, że ulegliśmy rozpuszczeniu i wchłonięciu.

Jak to było możliwe, że nie zauważyliśmy się wzajemnie, krążąc w tym samym miejscu i w tym samym czasie nad placem? Istnieje chyba tylko jedno wytłumaczenie: były to dwa różne, choć identyczne kopce błękitnego „piasku”, otoczone identyczną zabudową. Widocznie trąba powietrzna przeniosła kosmolot gdzieś dalej. Dlaczego jednak nie odebraliśmy ich wezwań, dlaczego nie słyszeli oni naszych rozmów czy wreszcie sygnałów radiolatarni pozostawionej na dachu w czasie naszego krótkiego lotu? Jeśli zjonizo-wane gazy płatały figle, były to niezwykle figle!

Nasza rzekoma śmierć była dla Zoe, Jara i Deana strasznym ciosem. Na domiar złego Dean popadł w stan zupełnej apatii i cały ciężar kierowania wyprawą musiał dźwigać Brabec, gdyż Zoe jako niewidoma mogła mu pomóc tylko w ograniczonym stopniu. W tych warunkach już po trzech dniach był tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że utrzymywał organizm w stanie koniecznej sprawności tylko dzięki nieustannym zastrzykom i zażywaniu pastylek hyperolu.

Okoliczności były zresztą bardzo podobne do tych, w jakich my szukaliśmy gospodarzy planety. Kosmolot jednak miał tę zdecydowaną przewagę nad aparatem plecowym, że umożliwiał przebywanie ogromnych odległości. Pierwszym też posunięciem

Jara i Zoe było kilkakrotne okrążenie planety, przy szczególnym skoncentrowaniu obserwacji na obiektach przemysłowo-mieszkalnych, zaznaczonych uprzednio na mapach.

Niestety, tak jak i my nigdzie nie spotkali mieszkańców planety mimo niewątpliwych oznak planowego ich działania. Podobnie jak my widzieli pojazdy mknące tuż nad powierzchnią „autostrad”. Gonili bez skutku latające stożki i szpule jak również obdarzone jakby zdolnością samodzielnego ruchu obłoki pyłów o niezwykłych, zmieniających się kształtach. Wszystko na próżno.

Jaro postanowił wreszcie lecieć w ślad za jednym z pojazdów „szosowych”. Dotarli, tak jak i my, do budowli o przezroczystych ścianach, przez które, przeniknęła jedna, druga, wreszcie trzecia „gąsienica”. Na nieszczęście hale przetwórcze były tym razem ukryte głębiej i Jaro dostrzegł niebezpieczeństwo dopiero wówczas, gdy przedarł się za czwartym pojazdem w głąb budowli.

Było już jednak za późno. Kosmolot podobnie jak „gąsienice” został natychmiast pochwycony w kleszcze jakiegoś potężnego pola i zanim Jaro zdążył włączyć silniki, statek znalazł się w zasięgu wysokiej temperatury. W ciągu kilku minut aparatura chłodząca na skutek przeciążenia uległa zablokowaniu. Ściany kosmolotu poczęły się topić i trzeszczeć w spojeniach.

Wydawało się, że nie ma ratunku, że to już koniec. A jednak nastąpiło coś, czego nie można wytłumaczyć inaczej, jak ingerencją gospodarzy planety. Kosmolot rozpadł się na części, a ludzie i pies zostali wyrzuceni w górę, tracąc przytomność. Na szczęście wszyscy, nie wyłączając Ro, byli w skafandrach z aparatami plecowymi nałożonymi z polecenia Jara.

Gdy się ocknęli, leżeli za „miastem”, jedno na drugim, u podstawy dwustumetrowego słupa, na którym wspierała się jakaś arteria komunikacyjna. Mieli co prawda aparaty plecowe i byli w skafandrach, ale bez środków odżywczych, zapasów wody, a nawet najprostszych narzędzi do analiz. Jedynie Jaro miał pistolet laserowy noszony stale u pasa skafandra, ale na cóż mógł się mu przydać w tym dziwnym świecie?

Dalsze losy Zoe, Deana i Jara niewiele różniły się od naszych. Pragnienie, głód, niezwykła regeneracja, wielogodzinne loty, wreszcie pogoń za sygnałami radiolatarni.

Regeneracja sił, a przede wszystkim wody w organizmie, dokonywała się przeważnie w porze wieczornej lub nocnej. Nie towarzyszyły jej jednak sny. Jedynie Zoe drugiej nocy po katastrofie kosmolotu przeżyła coś, co nosiło, podobnie jak w naszym przypadku, znamiona realnego przeżycia.

Czuła, że po ciele jej pełzają jakieś długie, cienkie wężowe macki, czepiające się przyssawkami skóry. Ogarnął ją strach i obrzydzenie. W dotyku macek było coś potwornego i przerażającego. Jednocześnie począł zalewać ją gęsty, ciepławy płyn, sięgając poziomem aż do piersi, a przez ciało przebiegał jakby prąd elektryczny.

Wszystkie te wrażenia chwilami ustępowały, to znów nabierały siły. Potem ogarnęło ją ogromne zmęczenie i bezwład. Więcej nie pamiętała.

Przebudzenie nastąpiło nagle. Leżała tak jak zasnęła — w skafandrze, z kamerą aparatu wideodotykowego na czole. U nóg jej drzemał Ro.

Opowiedziała swój sen przyjaciołom, ale biegnące szybko wydarzenia odsunęły go na dalszy plan. Czy miał on jakiś związek z tym, co nastąpiło później?

Od pierwszej ingerencji Niewidzialnych po katastrofie RER Zoe była główną inicjatorką prób nawiązania łączności z gospodarzami planety. Nie jej winą było, że nie dały one rezultatu. Ona też jedna nie utraciła do końca wiary, że „błędne ogniki” sygnałów radiolatarni prowadzą do jakiegoś żywego celu.

Coraz więcej było dowodów, że świat, który nas otacza, jest światem automatów. Kto kieruje tymi automatami i czy w ogóle ktoś kieruje nimi? To było pytanie zasadnicze. Przecież nikt nie wierzył, iż rzeczywiście znajdujemy się pod opieką niewidzialnych istot.

Gdy po spotkaniu z nami Zoe dowiedziała się o niezwykłych snach towarzyszących początkowo regeneracji, uznała to za jeszcze jeden dowód, iż ukrywające się przed nami istoty działają środkami fizycznymi. Czy można było jednak uważać to przypuszczenie za prawdopodobne, jeśli regeneracja dokonywała się w niezmiernie krótkim czasie? Ja sama zaobserwowałam, że najdłuższy okres nie przekracza piętnastu minut, a najkrótszy pięćdziesięciu sekund.

Zupełnie już nie potrafiliśmy wytłumaczyć, dlaczego mnie i Zoe śniły się zdarzenia, które miały dopiero nastąpić? I to śniły się ze wszystkimi szczegółami. To nie mógł być przypadek.

Spędziliśmy całe popołudnie i noc na placu w pobliżu radiolatarni, odtworzonej przez tajemniczych gospodarzy planety. Czas nam się nie dłużył. Wiele mieliśmy sobie do opowiedzenia! Rano, gdy tylko zaczęło świtać, przystąpiliśmy do systematycznego badania okolicznego terenu. Zapasem materii odrzutowej, i to bardzo niewielkim, dysponowała tylko Zoe. Niestety, dla niewidomej samotny lot był zbyt ryzykowny, a wymiana aparatów płu-cowych wymagałaby zdjęcia skafandrów. Szliśmy więc wszyscy piechotą, klucząc w la-biryncie „uliczek”.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: