Znajdowałam się w niewielkiej kotlince i widoczność była stąd nieduża. Podniosłam się więc i ruszyłam w stronę najbliższego wzgórza porośniętego krzakami.

Daleko, w niezwykle czystym, przejrzystym powietrzu rysowała się zwarta ściana jakichś dużych, przeważnie zielonożółtych i pomarańczowych roślin o potężnych, powyginanych fantastycznie pniach i konarach.

Nie uszłam jednak dziesięciu kroków, gdy spostrzegłam ze strachem, że w odległości najwyżej dwudziestu metrów przede mną mchy i trawy poruszają się gwałtownie.

Jakieś brunatne zwierzę przedzierało się do mnie. Chciałam rzucić się do ucieczki, lecz ponad ziołami ujrzałam głowę… Ro. Był również bez skafandra i wydawał się bardzo z tego zadowolony. Szczeknął z cicha na mój widok i zawrócił.

Znałam dobrze jego obyczaje jeszcze z wypraw do puszcz Temy. Gdzieś w pobliżu musiała znajdować się Zoe.

Odnalazłam ją bez trudu. Spała wśród krzewów u podnóża niedużego pagórka. Tak samo jak ja nie miała na sobie skafandra ani ubrania. Ciało jej było czyste, trochę zaróżowione.

Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że w podejrzeniach co do jej ciąży nie było przesady. Wyglądało nawet na to, że ciąża jest znacznie dalej posunięta, niż to oceniała Zoe, i dziecka należy spodziewać się za miesiąc lub dwa.

— Daisy! — usłyszałam niespodziewanie okrzyk. — A więc i ty tu jesteś?

Przez krzaki porastające zbocze wzgórza przedzierali się Dean i Jaro. Byli nadzy, tylko biodra ich okrywały opaski splecione z szerokich, postrzępionych liści.

Usiadłam pośpiesznie wśród mchów. Wychowałam się w Celestii, gdzie troska o moralność miała wiele cech pruderii. Niełatwo było mi przezwyciężyć instynktowny niepokój, że Jaro czy Szu mogą zobaczyć mnie bez ubrania.

Podpełzłam do najbliższego krzaka, by zerwać kilka liści, ale były one zbyt kruche i ostre. Okazało się jednak, że Dean pomyślał o tym i przyniósł spore naręcze gałązek pokrytych szerokimi liśćmi.

Jaro i Dean mieli twarze poważne i skupione.

— Dean! Co to wszystko znaczy? — zapytałam, gdy podeszli do nas.

— Gdybym ja wiedział.

— Czy to czasem nie jest znów sen?

Dean wzruszył ramionami, podając mi gałęzie, a Jaro rzekł:

— Obudziliśmy się chyba pół godziny temu tu, w tym miejscu. Zoe spała jakoś dziwnie mocno. Nie można jej było obudzić. Baliśmy się o was.

— Gdzie Szu i Ast?

— Nie znaleźliśmy ich nigdzie. Myśleliśmy nawet, że są razem z tobą. Że znów tak samo podzielono nas na dwie grupy.

— Może śpią gdzie w krzakach? Czyście próbowali nawoływać?

— Bez skutku. Tyś chyba też nie słyszała naszego wołania?

— Nie. Widocznie sen był bardzo twardy. Ale gdzie my właściwie jesteśmy?

— Gdzie jesteśmy? — powtórzył Dean, wspinając się na szczyt najbliższego pagórka. — Jeśli to, co nas otacza, nie jest snem, znajdujemy się na którejś z biogenicznych planet Tolimana A.

— Tolimana A?!

— Tak to jakoś wygląda. Słońce, które tu świeci, nie jest na pewno Tolimanem B, lecz Tolimanem A. Toliman B jest tu! — wskazał jaskrawy punkcik na niebie.

— Nic z tego nie rozumiem. Przecież wczoraj byliśmy na Błyskającej, która krąży wokół Tolimana B.

— A dziś obudziliśmy się na Juvencie. Bo to chyba Juventa.

— Patrzcie! Patrzcie! — przerwał mi gwałtownie Jaro, który za przykładem Deana stanął na szczycie pagórka i rozglądał się wokoło.

— To oni! — zawołał Dean, spoglądając we wskazanym kierunku. — Halo! Szu! AST!

— Dean! — dobiegł mnie z daleka radosny okrzyk Ast.

— Czy wszyscy tam jesteście? — zawtórował jej glos Szu.

— Wszyscy! Wszyscy! Nawet Ro!

Po kilku minutach przedzierania się przez chaszcze Ast i Szu dotarli do nas.

— Kiepska sytuacja — mówi Szu. — Tam w dole są bardzo ostre ciernie. Bez ubrania nie sposób się poruszać. Trzeba będzie iść za przykładem Daisy — dorzucił spostrzegłszy, że zajęta jestem splataniem liści.

— Gdzie oni nas przenieśli? — spytała Ast, siadając przy mnie na trawie.

— Jest to najprawdopodobniej Juventa.

— Juvenia? Czy to możliwe? To przecież ponad cztery miliardy kilometrów od Błyskającej! Zresztą warunki tam są inne niż na Ziemi. Na Juvencie nie moglibyśmy oddychać bez skafandrów!

— Z pewnością jest to jeszcze jedna sztuczka Niewidzialnych — rzekł w zamyśleniu Szu. — Za parę godzin, a może minut, obudzimy się znów na Błyskającej.

— Więc ty sądzisz, że ten otaczający nas świat jest złudzeniem? — zapytał Dean.

— Czy ja wiem? Może to w ogóle mi się śni. Może śpię smacznie w kosmolocie albo nawet w Astrobolidzie.

— Sen? Przecież rozmawiamy.

— Otóż to! Każdy może być pewny tylko siebie. Cogito, ergo sum — myślę, więc jestem.

— Jeśli jest to sen, będzie i przebudzenie.

— Jakoś tego przebudzenia nie widać — westchnęła Ast. Jaro był jednak upartym realistą.

— Nie bardzo w to wierzę — rzekł w zamyśleniu. — Ten świat jest światem rzeczywistym.

— To jest okropne! Z dwudziestego szóstego wieku wróciliśmy do stanu pierwotnego — Dean miał w tej chwili minę przestraszonego dziecka.

— Czym właściwie różni się nasza sytuacja od sytuacji naszych przodków sprzed tysięcy lat? — zapytała Ast. Szu wzruszył ramionami.

— A może… może przeniesiono nas tu po to… — rozpoczął Dean, lecz w tej chwili przebudziła się Zoe. Usiadła i zaczęła błądzić palcami po ziemi, potem po swym ciele. Twarz jej wyrażała przestrach.

— Gdzie ja jestem?

Przysunęłam się do niej i dotknęłam jej ramienia.

— Zoe…

— Daisy! Co się znów z nami dzieje?

— Masz! Włóż to na siebie — powiedziałam; podając jej splecione z liści okrycie.

— Co to jest? — zawołała zdziwiona, obmacując palcami liście.

— Musi to nam na razie zastąpić ubrania. Zdaje się, że przeniesieni zostaliśmy na Juventę. Otacza nas roślinność podobna trochę do urpiańskiej. Nad głowami świeci nam w tej chwili Toliman A.

Po twarzy niewidomej jak gdyby rozlało się uczucie ogromnej ulgi.

— Jaka szkoda, że tego nie mogę zobaczyć — westchnęła po chwili. — Ten sen…

— To chyba nie sen — wtrącił Jaro.

— Cóż za różnica? Ale skąd się tu wzięliśmy?

— Nie wiadomo. Musieliśmy być nieprzytomni przez wiele dni. Nawet z przyśpieszeniem 10 g taka podróż trwałaby co najmniej cztery i pół dnia ziemskiego.

— Nie wiem. Nic nie wiem. Pamiętam tylko jedno: śniło mi się, że widzę- Że oczami widzę barwy, kształty. Byłam taka szczęśliwa! Gdzie jest mój aparat wideodotykowy? — zapytała nagle.

Żadne z nas nie było w stanie zdobyć się na odpowiedź.

— Gdzie jest mój aparat?! — zawołała już przestraszona, szukając wokoło rękami. — Dlaczego nic nie mówicie? Co się stało?

— Niestety, nie pozostawiono nam nic, co by nas wiązało z cywilizacją — odezwał się Szu. — Jesteśmy nadzy… bezbronni…

— Co ja teraz zrobię? — jęknęła Zoe. Była bliska płaczu.

Przez dłuższą chwilę słychać było tylko szelest liści splatanych przez Ast i Szu.

— Jeśli to wszystko nie jest snem — rzekł wreszcie Jaro — nie pozostaje nam nic innego, tylko przygotować się do roli, jaką nam wyznaczono. Zbadajmy najbliższy teren. Obierzemy miejsce, gdzie postawimy chatę. Poszukajmy budulca.

— Nie mamy żadnych narzędzi — odpowiedział Dean.

— Nie mamy? To musimy je stworzyć. Zauważyłem już parę krzemieni, które podejmę się ociosać.

— Czyli nagły skok do epoki kamienia łupanego.

— Czemu nie, zwłaszcza jeśli nic innego nam nie pozostaje? — zaśmiał się Jaro z przymusem.

— Nie podoba mi się ta zabawa w Robinsonów. Jaro spoważniał:

— Oby to była zabawa, a nie konieczność.

— Powiedzmy, że owi Niewidzialni nas tu przenieśli — powiedziała Ast. — Jakież byłyby tego motywy? Po co?

— O to chodzi. Po co? — podchwycił Szu. Dean ujął archeologa za rękę.

— Ja wiem. Domyślam się.

— No?

— Aby założyć kolonię ludzką na tej planecie — rzucił Dean z błyskiem w oczach. — Dlatego pozbawiono nas wszelkich zdobyczy cywilizacji, nawet radia. Dlatego zabrano nam skafandry. Chcieli całkowicie uniemożliwić nam ucieczkę. Przecież wiadomo, że nie potrafimy za naszego życia zbudować statku kosmicznego.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: