— Statku? — zawołał Jaro. — Dobrze będzie, jeśli poziom cywilizacyjny naszych dzieci będzie odpowiadał średniowieczu! Stworzyć z niczego przemysł!

— Za parę miesięcy będzie tu Astrobolid — wtrącił Szu. — Traktujecie to wszystko zbyt pesymistycznie.

— Twój optymizm nie ma sensu — odezwała się Ast. — Jeśli hipoteza Deana jest słuszna, wszystkich czeka taki sam los. Jeśli nie ulokują ich gdzieś blisko nas — nie dowiemy się nawet, czy żyją. Będą wegetować odcięci od świata w takich samych warunkach jak my. Jaro skinął głową.

— Zupełnie możliwe. Wystarczy paręset kilometrów odległości, aby mimo najszczerszych chęci, mimo nawet stawiania znaków spotkały się dopiero przyszłe pokolenia.

— Straszne! — wyszeptała Zoe.

— Ale przecież istnieje Ziemia — nie ustępował Szu.

— Skąd będą wiedzieli, co się z nami stało? — podjęła Ast. — Jeśli wyślą wyprawę ratowniczą, ona również może znaleźć się w mocy tych istot. Załóżmy nawet, że ta wyprawa nie będzie atakowana. W jaki sposób zasygnalizujemy swą obecność? Zresztą, jeśliby i na to znaleźć jakąś radę, powstaje trzecia trudność: wyprawa taka przy obecnym poziomie techniki dotrze do nas najwcześniej za sześćdziesiąt lat. Czy ktoś z nas dożyje tej chwili? W prymitywnych, ciężkich warunkach, bez elementarnych środków medycznych?

— Może jedna Zoe… Może córka Rity i Wasyla… Może syn Suzy… Wszystkich nas tu nie zastaną.

— Pozostaną nasze dzieci, a to już coś znaczy — zauważył Jaro. — Przed nami przyszłość.

— Czy wyobrażasz sobie, że za pomocą kamiennego topora zbudują nadajnik radiowy? — wybuchnął Dean.

— Od czegoś trzeba zacząć. Oczywiście, pierwej muszą nauczyć się znajdować i wytapiać zwykłe żelazo.

— Przede wszystkim musimy postarać się, by nasi potomkowie nie potrzebowali wynajdywać wszystkiego od początku — rzekł z powagą Szu. — Trzeba utrwalić to, co pamiętamy, całą naszą wiedzę. Trzeba znaleźć materiał nadający się do utrwalenia pisma i zanotować wszystko, co wiemy.

— A więc już nie ma nadziei? — w oczach Zoe ukazały się łzy. Cóż mogliśmy na to odpowiedzieć?

Nadeszło południe. Upał jednak nie był męczący, co budziło na nowo wątpliwości, czy istotnie znajdujemy się na Juvencie. Warunki klimatyczne były jakby przystosowane idealnie do potrzeb człowieka. A przecież na Juvencie, jeśli nawet można oddychać bez skafandrów, większa parokrotnie niż na Ziemi zawartość tlenu w atmosferze i mniejsza wilgotność powietrza powinny w jakiś sposób dawać znać o sobie, nic mówiąc już o niebezpieczeństwie obcych bakterii.

Ostateczne rozstrzygnięcie zagadki miała przynieść noc. Dean pamiętał dokładnie położenie Juventy w przeddzień katastrofy kosmolotu i teraz na podstawie położenia ciał niebieskich mógł obliczyć, gdzie się znajdujemy, jak również w przybliżeniu czas uniwersalny.

Popołudnie zajęło nam przede wszystkim poszukiwanie miejsca na obozowisko. Przygotowaliśmy legowiska pod szczytem niewysokiego wzgórza, z rzadka porosłego roślinami przypominającymi drzewa i krzewy. W odległości około stu metrów od obozu, w dolinie. bilo małe źródełko czystej, chłodnej wody. Mimo że Ast zlekceważyła ostrzeżenie i wypiła za przykładem Ro kilka łyków, obeszło się bez przykrych następstw.

Woda nadawała się więc do picia. Czyżby tutejsze bakterie nie były dla nas niebezpieczne? Wytłumaczeniem mogło być to, iż Niewidzialni w czasie tajemniczych przenosin uodpornili nasze organizmy, przystosowując je do nowego środowiska. Jeśli jednak tak było, hipoteza Deana nabierała dużego prawdopodobieństwa.

Pod wieczór głód zaczał dokuczać nam nie na żarty. Czy mogliśmy liczyć na regenerację substancji odżywczych? Zgodnie z hipotezą Deana powinniśmy obecnie sami troszczyć się o swe pożywienie. Czy jednak tutejsze rośliny, wśród których nie brakło tworów przypominających owoce, były jadalne? Zwierząt jak dotąd nie spotkaliśmy Żadnych, nie licząc drobnych istot latających przypominających owady.

Tym razem pięcioro z nas poszło spać o głodzie. Jedynie Ro i po kryjomu Ast skosztowali kilku gatunków owoców. Miały one przeważnie smak kwaśny, rzadziej słodkawy. Gdy rano obudzili się bez żadnych oznak ich szkodliwego działania, nikt z nas nie czekał dłużej. Zabraliśmy się do jedzenia. Głód w nocy nie ustąpił. Widocznie Niewidzialni przestali nas żywić sztucznie.

W nocy Dean dokonał obliczeń. Znajdowaliśmy się na Juvencie. Od utraty przytomności na Błyskającej do przebudzenia się na innej planecie minęło prawdopodobnie tylko około trzydziestu godzin. Czyż to możliwe, aby przenoszono nas z przyśpieszeniem 40 g? Przypuszczenie takie wydawało się absurdem. Żaden organizm nie zniósłby działania tak ogromnego przyśpieszenia nawet przez kilka minut, choćby w najlepszym kombinezonie przeciwprzyśpieszeniowym. A jednak…

Na Juvencie dzień trwał ponad trzydzieści dwie godziny. Pamiętaliśmy to jeszcze z obserwacji prowadzonych z bazy na księżycu Urpy. Planetę pokrywała bogata, dziko pieniąca się roślinność. Mórz i jezior było mniej niż na Ziemi, pustyni jednak nigdzie nie dostrzegliśmy. Wiązaliśmy to wówczas z działalnością istot rozumnych, gdyż przez pantoskop można było zaobserwować wśród „zieleni” coś, co mogło przypominać ogromne budowle czy nawet miasta. Część tych terenów nosiła nawet z daleka ślady inwazji roślin, które wdzierały się do wnętrza urbanistycznych obiektów, zacierając ich geometryczne kontury. Tylko dwa razy udało się zaobserwować światło bijące z wysokiej budowli. Wszystko to wydawało się obrazem wymierającej cywilizacji.

Jakiż jednak cel miało umieszczenie nas wśród tych dziko zarosłych dolin i wzgórz? Jeśli jakieś wymierające istoty przygotowywały sobie w nas następców i spadkobierców swej cywilizacji, to po co cofały do stanu pierwotnego? Czyżby, jak twierdzi Dean, bały się naszej ucieczki?

Niemniej stwierdzenie, że znajdujemy się na Juvencie, wzbudziło nową nadzieję na zmianę losu. Nadzieja ta była wątła, ale czuliśmy się lepiej uświadamiając sobie, że na tej samej planecie istnieją jakieś ośrodki cywilizacji.

Drugi dzień pobytu na Juvencie wypełniła nam praca nad zaopatrzeniem obozu w żywność i niezbędne do życia przedmioty. Ast udało się odnaleźć nad strumykiem glinę, z której ulepiła kilka garnków. Jaro sporządził łuk i strzały, gdyż Ro wytropił jakiegoś niedużego potwora i można było w przyszłości pomyśleć o polowaniu. Szu gromadził owoce, a Zoe i ja plotłyśmy maty.

Poszłyśmy spać wcześnie, zmęczeni pracą i nowymi wrażeniami. Nad bezpieczeństwem obozu mieliśmy czuwać, zmieniając się co dwie godziny.

Nad ranem przebudził nas Jaro, zaniepokojony w najwyższym stopniu. Zoe zniknęła wraz z Ro. Legowisko jej było puste. Kiedy opuściła obóz, Jaro nie wiedział, gdyż zasnął podczas dyżuru i obudził się dopiero rano. Przetrząsanie okolicznych zarośli i nawoływania nie dały wyniku.

Gdzie mogła powędrować niewidoma, półnaga, bezbronna dziewczyna? I po co w ogóle oddalała się od obozu? Poszukiwania zajęty nam cały dzień. Nie myśleliśmy o jedzeniu i odpoczynku. Przeszukaliśmy wszystkie doliny i wzgórza w promieniu pięciu kilometrów od obozowiska. Powróciliśmy dopiero po zachodzie Tolimana A.

Tej nocy spaliśmy nerwowo, budząc się przy każdym szeleście. Rano, po zjedzeniu kilku owoców, Dean, Szu i Ast wyruszyli na dalsze poszukiwania. Jaro i ja zostaliśmy, aby rozpalić ognisko. Dym miał być drogowskazem dla tych, którzy nie mogliby trafić do obozu.

O postanowieniu rozpalenia ogniska zadecydowało również upolowanie przez Deana z łuku niewielkiego zwierzątka o sześciu łapkach i grubym, porośniętym gęstą sierścią odwłoku. Ponadto płonące w nocy ognisko mogło odstraszyć ewentualnych drapieżników. Przy dużej zawartości tlenu w atmosferze Juventy podtrzymanie płomienia nie-powinno było być trudne.

Okazało się jednak, że największą trudność stanowi rozpalenie ogniska. Gdybyśmy choć mieli kawałek żelaza, można byłoby krzesać iskry. Jaro był, co prawda, niewyczerpany w pomysłach, ale niestety, rozpalenie ogniska za pomocą tarcia wymagało ogromnego wysiłku i cierpliwości.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: