— Jak mamy rozumieć te słowa? — spytał Szu, marszcząc brwi.

— Tak jak słyszycie. Ty sam wiesz najlepiej, o czym myślę.

— Jak możesz! — wybuchnęła Zoe.

— Mam prawo! Mam prawo domagać się szczerości od swego męża. Mam zresztą jeszcze jedno prawo: mogę odejść! I odejdę, jak tylko będę mogła!

— Co ty pleciesz, Ast! — Szu zerwał się z ziemi i próbował ją objąć. Odepchnęła go.

— Ostatecznie, nie mam do was pretensji. Każdy ma prawo robić, co mu się podoba. Ale nie myślę grać roli naiwnej gęsi! — Ależ, Ast!

— Nie znoszę kłamstwa! Upieracie się, że chodzi tu o zjawisko niemal nadprzyrodzone, jak gdyby ktoś mógł w to uwierzyć wbrew faktom. Wszystko wyszło na jaw i nie ma czego ukrywać.

Przyznaję teraz ze skruchą, że nie miałam wówczas zamiaru mieszać się do sceny małżeńskiej, a nawet postawienie tej sprawy po raz pierwszy otwarcie, bez ogródek, trochę mnie bawiło. Przede wszystkim, choć darzyłam Zoe przyjaźnią, wewnętrznie przyznawałam rację Ast. Pewną rolę odgrywały tu względy osobiste. Czy nie postąpiłabym tak samo jak Ast, gdyby Dean okazał się ojcem Lu? Milczałam więc, przysłuchując się z zainteresowaniem kłótni.

Byłam zresztą przekonana, że interwencje nie odniosą skutku, a znając Ast bałam się, że mogę narazić się na nieprzyjemności. Zasmakował tego Jaro, usiłując ją uspokoić:

— Słuchaj, Ast! Nie powinnaś tak kategorycznie stawiać zarzutów. Kiedy przyleci Astrobolid, przeprowadzi się analizę.

— Nie wtrącaj się do nic swoich spraw — przerwała mu opryskliwie. — Mam do tego pełne prawo. Sam Szu zastrzega, że analiza może dać wynik pozytywny.

— Tak, ale zapłodnienie mogło być sztuczne — przerwał Szu, już wytrącony z równowagi.

— To tylko wasz chwyt asekuracyjny!

— Ależ — żachnął się Szu — mówię ci, że ani ja, ani Zoe nic tu nie zawiniliśmy. że to jakieś niezrozumiałe zjawisko..

— Kłamiesz!

— Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale ja nic z tym nie miałem wspólnego. To stało się bez mej woli, bez mej wiedzy.

— Bez twej woli, bez twej wiedzy?… — powtórzyła z ironią w głosie.

— Więc czego chcesz ode mnie?

— Niczego. Niestety, jest nas tu siedmioro.

— Więc nie wierzysz mi?

— Nie mam podstaw, aby wierzyć.

— Skończcie już ten spór — wtrącił się znów Jaro do rozmowy. — To wszystko dziś nie ma sensu.

— Może i ma sens — rzuciła zaczepnie Ast.

Zoe była bliska płaczu. Usta jej drżały, a oczy biegały z przestrachem z twarzy na twarz. Dziecko zaczęło cicho kwilić. — Do czego ty prowadzisz? — Jaro chwycił Ast za ramię, wpatrując się surowo w jej twarz.

— Niech mi przedstawią dowody. Nie mają ich, bo nie mogą mieć! Zresztą, może to dla was nieważne. Ja jestem innego zdania. Wszyscy trzymacie ich stronę! — unosiła się coraz bardziej. — Jeśli tak, to ja mogę odejść!

— To ja już lepiej odejdę! — Zoe straciła panowanie nad sobą. Zerwała się z ziemi tak gwałtownie, że dziecko rozpłakało się głośno.

— Co ty wyprawiasz, Zoe? — rzuciłam się ku niej czując, że sprawy biorą niebezpieczny obrót.

— Co to ma znaczyć „mogę odejść”? — wtórował mi Jaro, zwracając się do Ast. — Jest nas siedmioro. Tylko siedmioro! A już chcemy rozbijać się na grupy.

— Dość tego gadania! — wtrącił się nagle Dean, który dotąd przysłuchiwał się kłótni, ogryzając z niesmakiem kość. — Chodźmy spać!

— Ale… — próbowała jeszcze coś odpowiedzieć Ast. Dean jednak nie pozwolił jej dojść do słowa.

— Spokój! Cisza! Idziemy spać! Jakoś nie napotkał oporu.

Zoe usiadła na legowisku obok mnie. Łzy ściekały jej po policzkach, błyskając w świetle ogniska. Zauważyłam, że również Ast ma oczy pełne łez.

Dziecko na szczęście zasnęło. Ro położył się obok swej pani i oparł łeb na jej kolanach. Po chwili przytulił się futrem do nagiego ciałka Lu.

Zoe położyła się również. Nie mogła jednak zasnąć. Podobnie jak Ast patrzyła długo W niebo pełne jasnych punkcików na granatowym Ile.

Rano nie zastaliśmy jej w obozie. Nie było również Ro. W pierwszej chwili myśleliśmy, że wstała wcześniej i wyszła, aby uniknąć spotkania z Ast po awanturze. Wkrótce jednak okazało się, że nie ma jej nigdzie w najbliższej okolicy.

Zaniepokoiliśmy się poważnie. Mogły być dwie możliwości: albo znów działali tu Urpianie, albo Zoe uciekła po wczorajszej awanturze. To drugie wydało nam się prawdopodobniejsze, choć budziło nie mniejsze obawy. Czy sama z dzieckiem potrafi sobie dać rade w dzikiej, nic znanej puszczy? Był z nią, co prawda, Ro, ale cóż mógłby pomóc mały, pokojowy, już mocno podstarzały piesek w razie ataku jakiejś dużej bestii?

Wszyscy mieliśmy żal do Ast za wczorajsze zajście. Dean powiedział jej to zresztą otwarcie. Zresztą sama była wstrząśnięta zniknięciem Zoe i nie próbowała się bronić.

Poszukiwania trwały cały tydzień. Zoe zaginęła bez śladu. Te wędrówki po puszczy Spowodowały przerwę w budowie chaty. Podjęliśmy ją dopiero wówczas, gdy straciliśmy już zupełnie nadzieję na odnalezienie dziewczyny.

Pozostał żal do Ast. Chociaż Dean przestał wypominać jej ucieczkę Zoe, niemniej atmosfera nie była najlepsza i ASP czuła to wyraźnie. Z drugiej strony brak śladów ucieczki mógł świadczyć, iż Zoe została porwana przez Urpian, zwłaszcza że takie zniknięcie już raz się zdarzyło.

Tak przeminęło trzydzieści siedem juventyńskich dni, czyli siedem tygodni ziemskich. Dean prowadził skrupulatnie kalendarz od pierwszego dnia pobytu na Juvencie.

Właśnie żłobił kamiennym nożem znak na najgrubszym pniu palisady, tuż przy wyjściu z obozu, gdy zdarzył się wypadek, który trudno było uważać za zbiorową halucynację. Jaro i Szu wydobywali glinę w dolinie odległej od obozu o tysiąc pięćset metrów. Ast i ja lepiłyśmy cegły wewnątrz palisady, gdy naraz usłyszałyśmy głośny okrzyk Deana:

— Stój! Stój! Zoe!

Zerwałyśmy się z ziemi i skoczyłyśmy do wyjścia.

Ujrzałyśmy Deana biegnącego w dół ku dolinie. Przed nim, w odległości chyba dwustu pięćdziesięciu metrów, migała wśród drzew i krzewów jakaś postać ludzka. Na pierwszy rzut oka przypominała sylwetkę Zoe, ale poruszała się z tak wielką prędkością, że trudno było uwierzyć, aby to byt człowiek. Takie ruchy można zobaczyć chyba tylko przy ogromnie przyśpieszonym tempie ekspozycji zapisu wideo. Wrażenie to potęgowała jeszcze zręczność i precyzyjność omijania przeszkód.

Odległość między Deanem a tą uciekającą istotą zwiększała się tak szybko, że zanim zdołał zbiec z pagórka, już dzieliło ich co najmniej pięćset metrów. Po kilku sekundach tajemnicza postać zniknęła wśród drzewiastych roślin.

Dean biegł coraz wolniej, potem zatrzymał się i długo patrzył w dolinę.

— Co to było? — zawołałam, gdyśmy się do niego zbliżyły. Nerwowy grymas przebiegł mu przez twarz.

— To była Zoe — wykrztusił zmienionym głosem.

— Przecież „to” poruszało się z jakąś niezmiernie wielką prędkością!

— Tak. Ale ja widziałem wyraźnie Zoe. Zatrzymała się na moment przy wejściu do obozu. Potem zaczęła uciekać. Nie potrafiliśmy znaleźć wytłumaczenia niezwykłego zjawiska. Czyżby była to halucynacja?

Po południu, gdy wrócili Szu i Jaro, okazało się jednak, że i oni widzieli sylwetkę biegnącej dziewczyny.

Zagadka rozwiązana została szybciej, niż mogliśmy się tego spodziewać.

Następnego dnia koło południa Zoe przyszła do obozu. Przyszła już normalnym, zwykłym krokiem. Zjawiła się nie wiadomo skąd, zupełnie niespodziewanie. Ubrana była w elastyczny strój przylegający ściśle do ciała. Zmieniał on przezroczystość i barwę zależnie od warunków oświetlenia. Okazało się później, że stanowił idealną ochronę przed upałem czy zimnem.

Nie strój jednak przykuł naszą uwagę.

Zoe prowadziła za rękę niedużego chłopca. Oceniając na oko, mógł on mieć ze cztery lata. Ubrany byt tak jak ona w strój z owego niezwykłego tworzywa.

Spostrzegła ich pierwsza Ast. Zoe podeszła do niej i uścisnęła ją serdecznie. Dopiero po chwili Ast odzyskała mowę.

— Kto to? — zapytała, wskazując na chłopca.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: