Dopiero nad wieczorem udało się nam wywołać żarzenie i wreszcie w górę strzelił płomień. Ciekawe, że rośliny tutejsze, nawet zupełnie suche, palą się trudniej niż ziemskie. Na szczęście niebo było, jak dotąd, pogodne i nic nie zapowiadało deszczu, który mógłby zniweczyć naszą pracę.
Dean, Ast i Szu wrócili już po ciemku. Nigdzie nie zauważyli nawet śladu Zoe. Zawędrowali bardzo daleko i gdyby nie blask ognia, prawdopodobnie nie znaleźliby drogi do obozu.
Pełniłam dyżur przy ognisku jako druga po Jarze. Siedziałam na ziemi z kolanami pod brodą, zapatrzona w płonący chrust i liście.
Nagle wydało mi się, że na moment na polanie zapanowała jasność. Gdzieś z góry dobiegła mnie przytłumiona detonacja.
Piorun? — przebiegło mi przez myśl.
Spojrzałam na niebo.
Po chwili, gdy wzrok oswoił się nieco z ciemnością, dostrzegłam roje mrugających gwiazd.
Rozejrzałam się wokół. Za moimi plecami, wśród oświetlanych płomieniem gałęzi pobliskich krzaków, dostrzegłam na niebie bladą, białawą smugę.
Rozpływała się szybko i po minucie nie zostało z niej śladu.
Może gdzieś w pobliżu spadł meteoryt? Wstałam i postąpiłam kilka kroków ku krzakom, za którymi widziałam jasność.
Naraz potknęłam się o coś miękkiego. W blasku ogniska ujrzałam nagie plecy jakiegoś człowieka. Pomyślałam, że widocznie ktoś położył się tu w czasie, gdy pilnowałam ognia.
Nachyliłam się nad leżącą postacią i aż zadrżałam z wrażenia. To była Zoe. Chwyciłam ją za ramiona.
— Zoe! Zoe!
Dziewczyna poruszyła się i usiadła.
— Daisy! — powiedziała wpółprzytomnie. — Co się stało? Dlaczego mnie budzisz? Umilkła. Siedziała z twarzą zwróconą do ”ogniska. Oczy miała otwarte i wydawało się, że patrzy w przygasające z wolna płomienie.
— Co to? — wykrzyknęła niespodziewanie.
— Ognisko. Rozpaliliśmy ognisko. Czujesz ciepło?
— Nie! — zawołała zmienionym głosem. — Nie tylko ciepło! Ja widzę Widzę płomienie!
— Co ty mówisz? — nie mogłam zrozumieć, co się stało.
— Widzę! — wzruszenie ścisnęło jej gardło, aż zatkała. Potem zerwała się z ziemi i podbiegła do ogniska.
Widziałam, jak ogląda swe ręce. Zamykała i otwierała oczy, patrzyła w górę, w dół…
Podbiegłam do niej. Chwyciła mnie za ramiona. Przesuwała palcami po mojej twarzy, jak gdyby chciała przekonać się, że to nie sen, nie złudzenie, że naprawdę widzi.
Płakałam z nią razem z radości i wzruszenia. Inni również się przebudzili. Niezwykła, radosna nowina zaskoczyła i oszołomiła wszystkich.
Znaleźliśmy również Ro. W pierwszej chwili wydawało się, że pies jest martwy. Był to jednak jakiś nienaturalny, sztuczny sen, z którego przebudził się dopiero po kilku szturchańcach.
Powoli wstawał świt. Nie spaliśmy, wypytując Zoe o jej przeżycia. Niewiele mogła nam powiedzieć. Pamiętała pojedyncze obrazy jak przez mgłę. Widziała jakby jasno oświetlone wnętrze pełne dziwacznych urządzeń. Ściany tej sali były przezroczyste, a za nimi mrugały niezliczone, kolorowe światełka. Twierdziła również, że dostrzegła kilkakrotnie jakieś ogromne szybko poruszające się postacie, przypominające… Urpian.
Zoe istotnie odzyskała wzrok. Cały dzień był dla niej jednym pasmem radości i szczęścia. Nie myślała o przyszłości. Któż zresztą mógł ją przewidzieć?
Zoe cieszyła się jak dziecko wszystkim, co ją otaczało. Podziwiała barwy i kształty każdej rośliny, każdego kamienia.
Wieczorem chwyciły ją pierwsze skurcze. Zresztą już poprzednio zauważyliśmy, że owe dwa dni nieobecności oznaczały dla niej co najmniej… dwa miesiące.
Tej nocy znów nie spaliśmy. Nad ranem Zoe urodziła syna.
KRÓLIKI DOŚWIADCZALNE
Zoe nazwala swego syna Lu. Od słowa lumen — światło, na pamiątkę odzyskania wzroku. Dean powiedział kiedyś o nim żartem: Urpianin. Ale Zoe nie znosiła tego przezwiska i nikt z nas więcej go nie powtórzył.
Dziecko było normalne, zdrowe, żadnymi zewnętrznymi cechami nie różniło się od innych dzieci ludzkich. Miało śniadą cerę, czarne, połyskliwe włoski i skośne oczka z mongolską fałdą.
Na tę ostatnią cechę zwróciła uwagę dopiero po tygodniu Ast.
Zoe była córką Francuza i Szwedki. Rodzice jej nie mieli przodków obcokrajowców, a tym bardziej Azjatów. Owa charakterystyczna cecha nie mogła być odziedziczona po matce.
— A więc po kim? — zadawaliśmy sobie pytanie.
Zoe twierdziła uparcie, że w ogóle nie miała kochanka. Dzieworództwo też było wykluczone, bo miałaby wówczas córkę, a nie syna.
Ktoś musiał więc być ojcem dziecka, a owa mongolska fałda wskazywała niedwuznacznie na Szu. Wszak był on jedynym Azjatą w załodze RER.
Zoe nie potrafiła niczego wytłumaczyć. Zaprzeczała kategorycznie przypuszczeniu, że Szu był jej kochankiem, jednocześnie nie oponowała, gdy doszukiwano się podobieństwa między nim a dzieckiem. Twierdziła po prostu, że nie wie, jak się to stało.
Jeśli Zoe świadomie czy nieświadomie nas okłamywała i przebieg ciąży był zupełnie normalny, pozorne zaś przyśpieszenie spowodowane było amnezją związaną z rzekomym snem, to wówczas proste wyjaśnienie samo się nasuwało, bez szukania ingerencji gospodarzy Układu Tolimana.
Dziewięć miesięcy temu byliśmy wszyscy sześcioro w kosmolocie, lecąc z Układu Proximy do Układu Tolimana. Ten fakt pozostawał poza dyskusją, a w miarę jak płynęły dni, dziecko ujawniało coraz więcej cech rasy żółtej.
W tych warunkach nic dziwnego, że stosunki między Zoe a Ast bardzo ochłodły. Geofizyczka dawała coraz częściej do zrozumienia, że podejrzewa swego męża o zdradę. Zresztą Szu nie zaprzeczał, że dziecko może być jego, sam wykrywał podobne cechy. Studiował kiedyś antropologię i mógł być tu dużym autorytetem. Sytuacja zdawała się go bawić, jakkolwiek początkowo był zdziwiony i zaskoczony. On też kategorycznie potwierdził słowa Zoe, ale to tylko wzmagało podejrzenia Ast.
W miarę jak upływały dni, atmosfera w naszym obozie stawała się coraz bardziej napięta. Na usprawiedliwienie można wysunąć argument, że pod wpływem trudnych warunków bytowych wzrosła nerwowość i drażliwość wszystkich. Budowa chaty postępowała bardzo wolno. Operowanie narzędziami kamiennymi tylko w teorii wydawało się proste i mimo pomysłowości Jara niewiele potrafiliśmy zdziałać.
Dopiero pod koniec pierwszego miesiąca pobytu na Juvencie udało nam się otoczyć teren obozu czymś w rodzaju palisady zbudowanej z prostych pni jakichś roślin oraz założyć fundamenty przyszłego domu. Ściany chcieliśmy wznieść z nie wypalonej gliny, której było tu pod dostatkiem. Jaro projektował nawet wybudowanie maleńkiej cegielni, ale na razie były pilniejsze zadania, chociażby to, jak zabezpieczyć się przed deszczami, które ostatnio bardzo nam dokuczyły.
Nic dziwnego, że w tych warunkach dochodziło coraz częściej między nami.do za-drażnień i spięć. Doprowadziły one wreszcie do otwartej kłótni, zakończonej zupełnie niespodziewanym finałem.
Zaczęło się od drobnego incydentu. Siedzieliśmy wieczorem przy ognisku, żując mięso potworka upolowanego przez Deana, gdy niespodziewanie Ro zaczął ujadać.
Szu i Dean wyszli z psem za palisadę i uzbrojeni w pałki przeszukali najbliższy teren. Wrócili z niczym. Widocznie do naszej osady zbliżyło się jakieś zwierzę i uciekło spłoszone, bo Ro prowadził w zarośla. Szu i Dean po powrocie zabrali się do nie dokończonej kolacji, Ast przygotowywała legowisko, Zoe karmiła dziecko.
— Znów odczuwam jakiś niepokój — przerwała dłuższe milczenie Zoe. — Tak jakby wokół nas kręcił się ktoś. Strach mnie ogarnia, gdy pomyślę, że znów mogą zacząć się te pozorne sny.
— Nie przesadzaj — powiedziała- niespodziewanie Ast. — Jeśli ci się coś przyśni, od razu robisz z tego tragedię.
— Jak możesz tak mówić — Zoe spojrzała na nią z wyrzutem. — Przecież ty również…
— Mówię to, co myślę — Ast nie pozwoliła jej dokończyć. — Nie przeczę, że było sporo niezwykłych wydarzeń. Ale ostatnio niektórzy z nas wyolbrzymiają rolę owych nie wyjaśnionych taktów. Zbyt wiele odpowiedzialności zrzucają na Niewidzialnych czy Urpian za to piwo, które sami nawarzyli.