— Może wówczas jeszcze raz przyślą nam pomoc — dorzuciła Ast. — Jeszcze jest dziesięć dni.
— Chcecie liczyć na ich wielkoduszność — wykrzyknął Dean. — Po tym, co się stało?
— Próbować trzeba — rzekł Jaro i siadł do pulpitu centrali radiotelewizyjnej.
Od tej chwili przez sześć dni nadawaliśmy nieprzerwanie sygnały na coraz to innych zakresach. Na próżno.
Na próżno wysyłaliśmy coraz to inne zestawienia obrazów. Na próżno Jaro i Szu zmontowali w niewiarygodnie krótkim czasie wielką antenę kierunkową przeznaczoną specjalnie do nawiązania łączności z Błyskającą. Na próżno Ast i Dean przeszukiwali pantoskopem przestrzeń wokół naszego statku. Na próżno śledziłam nieprzerwanie pracę aparatury radarowej, rejestrującej pojawienie się w naszych okolicach każdej większej grudki materii.
Wokół nas roztaczała się pusta przestrzeń międzygwiezdna.
Tak było przez sześć dni, I oto gdy już byliśmy bliscy całkowitego zwątpienia, gdy do katastrofy pozostały nam zaledwie cztery dni, wydarzyło się coś, czego do tej chwili nie potrafimy sobie wytłumaczyć.
Jak już powiedziałam, ani za pomocą radaru, ani też pantoskopem nie wykryliśmy żadnego obcego ciała wokół kosmolotu. Czuwaliśmy na przemian przy. przyrządach. Sypialiśmy bardzo krótko, zwalczając senność za pomocą hyperolu.
Właśnie w czasie takiego krótkiego, kilkudziesięciominutowego odpoczynku gdy drzemałam, unosząc się swobodnie pod sufitem w kabinie sypialnej, obudził mnie nagle okrzyk. Deana przypiętego do sąsiedniej ściany.
— Daisy! Daisy!
Spostrzegłam ze zdziwieniem, że wskazuje palcem na mnie.
— O co chodzi?
— Czy nie widzisz, że spadasz?
Teraz dopiero zauważyłam, że ściany i sprzęty kabiny jakby unosiły się w górę. Nie! To było tylko złudzenie! To moje ciało opadało wolno w dół, coraz niżej i niżej. Już zetknęło się z elastyczną powierzchnią tapczana. Odbiło się lekko raz, drugi i trzeci. Wreszcie spoczęło nieruchomo.
— Patrz!
Również wszystkie inne przedmioty, unoszące się dotąd w powietrzu, opadały na podłogę.
— Przyśpieszenie!
Sens fizyczny zjawiska był od pierwszej chwili dla mnie jasny. Oto na kosmolot zaczęła działać jakaś siła.
— Czyżby Jaro włączył silnik?
— Wykluczone. Zapas materii odrzutowej jest zbyt mały, aby nas uratować.. Nie słychać zresztą szumu.
Połączyliśmy się pośpiesznie z Jarem i Szu, ale i oni nie umieli wytłumaczyć przyczyn zjawiska. Wokół kosmolotu nie było żadnego obcego statku. Tak przynajmniej mówiły przyrządy.
Pozostał jednak fakt: jakaś tajemnicza siła działała na kosmolot, zmniejszając jego prędkość.
Więcej — przyśpieszenie rosło. Z radosnym napięciem czuliśmy, jak wzrasta waga naszych ciał. Już w ciągu pierwszej godziny hamowania przyśpieszenie osiągnęło wartość przyśpieszenia ziemskiego.
Gdy przekroczyło 1,5 g, ogarnęło nas zaniepokojenie. Położyliśmy się w kojach, zakładając kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe.
Po dwóch godzinach przyśpieszenie przekroczyło 2,5 g. Każdy z nas w duchu zadawał sobie pytanie: czym to się skończy?
Przyśpieszenie rosło dalej. Osiągnęło 3 g, potem 3,5 g, dotarło do 4 g, przekroczyło tę wartość i naraz, gdzieś przy 4,3 g, zatrzymało się w miejscu.
Tak oto już przeszło dziewięć dni leżymy przykuci nadmiernym ciężarem do tapczanów i koi. Niełatwo się poruszać, gdy na przykład waga mojego ciała wzrosła do dwustu sześćdziesięciu dwóch kilogramów. A przecież Jaro i Dean ważą blisko po trzysta osiemdziesiąt kilogramów. Najlepszą kondycję wykazuje jak dotąd pies Zoe — Ro — chociaż też nie potrafi utrzymać się na swoich czterech łapach.
Z ludzi jedynie Szu, niezwykle silny jak na swoją drobną, niemal dziecięcą budowę, może poruszać się po statku, czołgając się z ogromnym trudem. Gdyby nie on, nie wiem, czy długo wytrzymalibyśmy bez wody, pastylek odżywczych oraz zastrzyków wzmacniających przeciążone serca i przeciwdziałających zmianom metabolicznym.
Oczywiście o prowadzeniu obserwacji i badań nie ma mowy. Nie mogę również pisać i koniec tej korespondencji dyktuję wprost na taśmę. Jutro Szu spróbuje nadać ją wraz z meldunkiem w kierunku Astrobolidu. Przepraszam, że dyktuję tak chaotycznie, ale trudno skupić się w takiej sytuacji.
Resztki silnika RER wraz z zainstalowanym tam mikrouniwerem zniknęły dawno w przestrzeni. Jakie jest źródło siły hamującej lot naszego statku, nie wiemy. Przypuszczam, że działa tu jakieś niezmiernie potężne pole natury elektrycznej, a nie grawitacyjnej. Siła ta bowiem działa tylko na kosmolot. Nasze ciała nie podlegają jej wpływowi i stąd pozorny wzrost ich wagi.
Przelecieliśmy obok Tolimana B i teraz oddalamy się od tej gwiazdy. Już niedługo prędkość nasza spadnie do zera względem środka układu. Czy siła owa będzie nadal działać? Czy znów zacznie przyśpieszać nasz statek? Czy zwróci nas tam, gdzie będzie chciała, czy też pozostawi swemu losowi?
Wczoraj dotarła do nas instrukcja z Astrobolidu. Teraz, po utracie mikrouniwera, nie ma ona już dla nas żadnego znaczenia.
Łączności z Urpianami w dalszym ciągu nie udało się nawiązać. Czyż bowiem śledzącą nasze ruchy wiązkę promieniowania emitowaną z Błyskającej można nazwać łącznością?
Dlaczego nie możemy dotychczas odnaleźć źródła owej siły hamującej? Może ich aparaty wysyłają promieniowanie identyczne z promieniowaniem nieba, pochłaniając jednocześnie wszelkie obce promieniowanie elektromagnetyczne?
Chcą być dla nas niedostrzegalni. Widocznie obawiają się, byśmy znów nie próbowali ich zniszczyć.
Szaleńca ratuje się wbrew jego woli.
BŁYSKAJĄCA
Pod nami czarne, wyiskrzone gwiazdami niebo. Nad nami kłębiące się morze chmur. Właściwie może być i odwrotnie. Gdy znika ciężar, określenia: „nad nami” czy „pod nami” tracą sens. Wystarczy jednak włączyć silniki, a pojęcia owe odzyskają swe zwykłe, zrozumiałe znaczenie.
To, co przeżywamy, poczyna również coraz bardziej tracić sens. By nabrało sensu, nie wystarczy jednak samo włączenie silników. Trzeba na to systematycznych badań i dociekań, a przede wszystkim czasu. Tymczasem jedno niezrozumiałe dla nas wydarzenie goni drugie, jeszcze dziwniejsze i mniej zrozumiałe, tak iż nikt niczego nie potrafi wyjaśnić do końca.
Nasz kosmolot porusza się w tej chwili jako sztuczny satelita Błyskającej. Od powierzchni tej planety dzieli nas odległość kilku tysięcy kilometrów, toteż zakrywa nam ona spory obszar nieba, przysłaniając systematycznie co dwie godziny i pięćdziesiąt osiem minut pomarańczowe słońce Tolimana B.
Przybyliśmy tu dwa dni temu. Przybyliśmy z własnej woli. Mocą własnych silników. „ustawiliśmy” kosmolot na eliptycznej orbicie.
Jak to się stało? Przecież dysponowaliśmy po katastrofie tylko resztką masy odrzutowej, która nie wystarczyłaby nam nawet na zejście z obecnej orbity i wylądowanie na Błyskającej. Skąd wzięła się niezbędna do złożonego manewrowania masa odrzutowa? Nie wiemy. Wiemy tylko, że się znalazła wówczas, gdy nam jej najbardziej było potrzeba, i że nie mógł to być przypadek.
Ósmego dnia od przelotu obok Tolimana B prędkość kosmolotu spadła do zera i rozpoczęło się przyśpieszanie jego ruchu w przeciwnym kierunku. Przez pięć dni tajemnicze pole rozpędzało nasz statek z przyśpieszeniem 4,3 g, potem przez pięć dni hamowało jego lot tak, iż zanim dotarliśmy znów do Układu Tolimana, utraciliśmy zupełnie zdobytą uprzednio prędkość.
Wówczas ustało działanie tajemniczej siły. Zniknęła przygniatająca nasze ciała prasa. Mogliśmy oddychać swobodnie.
Pod koniec tego niezwykłego hamowania byliśmy u kresu wytrzymałości. Gdyby nie kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe i środki medyczne, nie wiem, czy kto z nas przetrzymałby tę dwudziestoparodniową próbę. Dlaczego mieszkańcy Układu Tolimana wybrali właśnie takie przyśpieszenie? Dlaczego nie zastosowali mniejszego, przy którym moglibyśmy chociaż poruszać się po statku? Albo też większego, które mogłoby nas pozbawić życia?