Pilot Pirx nigdy takich rzeczy nie robił, co ważniejsze — nie odczuwał nawet najmniejszej pokusy, aby — splunąć w lustro — a walka z nią też podobno doprowadzała niektórych do ciężkich wewnętrznych zmagań — z czego mógłby się wyśmiewać tylko ten, kto nigdy nie był na samotnym patrolu. Pirx zawsze, nawet w czasie najcięższej nudy, potrafił w końcu wynaleźć sobie coś i wokół tego owijał wszystkie inne, poplątane i niewyraźne uczucia i myśli, jak bardzo długą i splątaną nitkę wokół twardego trzpienia.
Zegar — zwykły, mierzący czas — wskazywał jedenastą w nocy. Za trzynaście minut miał się znaleźć na najbardziej odległym od słońca odcinku swojej orbity. Kaszlnął parę razy, aby sprawdzić mikrofon, na chybił trafił zaproponował Kalkulatorowi, aby wyciągnął czwarty pierwiastek z 8769983410567396, nawet nie popatrzył na wynik, który Kalkulator podał z największym pośpiechem, mieląc w swoich okienkach cyferki i potrząsając nimi nerwowo, jakby od tego wyniku Bóg wie co zależało, pomyślał, że kiedy wyląduje, najpierw wyrzuci z rakiety przez klapę rękawice — tak sobie — następnie zapali papierosa i pójdzie do mesy, gdzie każe zaraz podać sobie coś smażonego, ostrego, z czerwoną papryką, i do tego duże piwo — lubił piwo — kiedy zobaczył światełko.
Patrzał w lewy przedni ekran pozornie niewidzącym wzrokiem i był już cały duchem w mesie, nawet czuł woń wysmażonych dobrze ziemniaczków — przyrządzano je specjalnie dla niego — a jednak, ledwo światełko wwędrowało w głąb ekranu, cały sprężył się, tak że gdyby nie pasy, na pewno pofrunąłby w górę.
Ekran miał okrągło metr średnicy i wyglądał jak czarna studnia — prawie w środku świeciła Ro Wężownika, a Drogę Mleczną rozcinał biegnący do samego brzegu ekranu ciemny, podwójny rozziew pustki; po obu jego stronach pełno było rozsypanego proszku gwiazd. W ten nieruchomy obraz wpłynął, sunąc miarowo, drobny świetlny punkt, drobny, ale daleko wyraźniejszy od każdej z gwiazd. Nie to, żeby świecił szczególnie mocno — Pirx dostrzegł go natychmiast, bo się poruszał.
W przestrzeni spotyka się świetlne, ruchome punkty. Są to pozycyjne światła rakiet. Normalnie rakiety nie zapalają swoich świateł, a czynią to tylko na wezwanie radiowe, celem identyfikacji. Rakiety mają różne świata — inne mają pasażerskie, inne towarowe, jeszcze inne — szybkie balistyczne, patrolowe, służby kosmicznej, tankowce i tak dalej. Są to wszystko światła rozmaicie rozmieszczone i przeróżnych barw, z jednym wyjątkiem — białej. Rakiety nie mają białych światełek, żeby je można zawsze odróżnić od gwiazd. Kiedy bowiem jedna rakieta leci dokładnie za drugą, białe światło pierwszej mogłoby się wydawać — widziane z drugiej — nieruchome, a tego należy uniknąć, bo lecący z tyłu pilot mógłby zostać wprowadzony w błąd.
Światełko, które wpłynęło leniwie w ekran, było jednak zupełnie białe — Pirx poczuł, że oczy wychodzą mu pomału z orbit. Nawet nie mrugał, tak się bał, że straci je z oczu. Kiedy go nareszcie zaczęły piec, mrugnął — ale nic się nie zmieniło. Biały punkt spokojnie sunął przed siebie — już tylko kilkanaście centymetrów dzieliło go od przeciwległego brzegu ekranu. Minuta — a zniknąłby z pola widzenia.
Ręce pilota Pirxa chwyciły same, bez pomocy wzroku, za właściwe dźwignie. Stos, pracujący dotąd jałowo, nagle wzbudzony, dał błyskawicznie odrzut. Przyspieszenie wgniotło Pirxa w głąb gąbczastego fotela; gwiazdy poruszyły się w ekranach, Droga Mleczna spływała skosem w dół, jakby naprawdę była mleczną drogą, za to ruchome światełko przestało się poruszać — dziób rakiety szedł za nim dokładnie, celował w nie, jak nos gończego w zapadłą w chaszczach kuropatwę — co znaczy jednak wprawa!
Cały manewr trwał niespełna dziesięć sekund.
Do tej pory pilot Pirx nie zdążył jeszcze w ogóle pomyśleć — teraz przyszło mu po raz pierwszy do głowy, że to, co widzi, musi być halucynacją, bo takie rzeczy się nie zdarzają. Myśl ta przynosiła mu zaszczyt. !Na ogół ludzie pokładają nadmierne zaufanie we własnych zmysłach i kiedy zobaczą na ulicy zmarłego znajomego, gotowi są raczej przypuszczać, że zmartwychwstał, aniżeli że sami zwariowali.
Pilot Pirx wsadził rękę do zewnętrznej kieszeni w obudowie fotela, wydobył stamtąd mały flakonik, wsadził sobie do nosa jego dwie szklane rureczki i pociągnął, aż oczy zaszły mu łzami. Psychran przerywał podobno nawet kataleptyczne stany jogów i widzenia świętych pańskich. Światełko jednak dalej sunęło w środku lewego ekranu przed oczami Pirxa. Ponieważ zrobił, co do niego należało — wpuścił flaszeczkę na swoje miejsce, pomanewrował leciutko sterami, a gdy się upewnił, że idzie za nim zbieżnym kursem, spojrzał na radar, żeby ocenić odległość tego świecącego przedmiotu.
I tu był drugi wstrząs — bo tarcza meteoradaru była pusta — zielonkawy promień wodzący, świecąc jak bardzo mocno nasłoneczniona smuga fosforu, biegał sobie po tarczy w koło, wciąż w koło, i nie pokazywał najmniejszej poświaty — nic, ale to zupełnie nic.
Pilot Pirx nie pomyślał oczywiście, że ma przed sobą ducha ze świecącą aureolą. W ogóle nie wierzył w duchy, chociaż w pewnych okolicznościach opowiadał o nich niektórym znajomym — kobietom — ale w tych wypadkach nie chodziło o spirytyzm.
Pirx pomyślał po prostu, że to, za czym leci, nie jest martwym ciałem kosmicznym, bo takie ciała zawsze odbijają wiązkę radarowych promieni. Tylko przedmioty sporządzone sztucznie i pociągnięte specjalną substancją, która pochłania, wygasza i rozprasza centymetrowe fale, nie dają żadnego echa optycznego.
Pilot Pirx odchrząknął i powiedział miarowo, czując, jak jego poruszająca się krtań delikatnie naciska umieszczony na niej laryngofon:
AMU sto jedenaście Patrol do obiektu lecącego w sektorze tysiąc sto dwa koma dwa, kursem przybliżonym na sektor tysiąc czterysta cztery, z jednym białym światłem pozycyjnym. Proszę podać swoje CQD. Proszę podać swoje CQD. Odbiór.
I czekał, co będzie dalej.
Mijały sekundy, minuty — nie było żadnej odpowiedzi. Pilot Pirx zauważył za to, że światełko blednie — więc się od niego oddala. Odległościomierz radarowy nie mógł mu nic powiedzieć, ale miał jeszcze, jako rezerwę, choć prymitywną — Odległościomierz optyczny. Wysunął nogę daleko w przód i nacisnął pedał. Odległościomierz zjechał z góry — był podobny do lornety. Pirx przyciągnął go lewą ręką do oczu i zaczął nastawiać ostrość.
Złapał światełko w obiektywie prawie natychmiast — a także coś więcej. W polu widzenia urosło mu teraz i było tak duże jak groszek, oglądany z pięciu metrów, a więc, jak na stosunki panujące w próżni, było po prostu olbrzymie. Poza tym przez jego okrągłą, ale jak gdyby odrobinę spłaszczoną powierzchnię przepływały z wolna od prawej strony ku lewej drobniutkie przyćmienia — jak gdyby, na przykład, ktoś poruszał grubym, czarnym włosem tuż przed samym obiektywem odległościomierza. Te przyćmienia były właśnie takie mgławe, niewyraźne, ale ich ruch pozostawał bez zmiany — wciąż przesuwały się od prawej ku lewej.
Pirx zaczął kręcić regulatorem, ale okazało się, że świetlna plamka nie chce się w ogóle dokładnie wyostrzyć — więc drugim pryzmatem, służącym specjalnie do tego celu, przepołowił ją i zaczął naprowadzać na siebie obie przesunięte połówki, a gdy mu się to; udało, zerknął na skalę — i osłupiał po raz trzeci. Świecący obiekt leciał o cztery kilometry od rakiety! To tak, jakby ktoś znalazł się, jadąc bardzo szybko samochodem wyścigowym, o pięć milimetrów od innego auta — odległość taką uważa się w próżni za równie niebezpieczną i niedozwoloną.
Pirxowi pozostawało już niewiele do zrobienia. Nakierował wskaźnik zewnętrznej termopary na światełko — zdalnie poruszaną dźwignią przesuwał celownik, aż pokrył dokładnie mleczno jaśniejący punkt — i kątem oka chwycił wynik: 24 stopnie w skali Kelwina. Znaczyło to, że światełko ma temperaturę otaczającej próżni — wszystkiego o 24 stopnie wyższą od zera absolutnego.
Teraz był już właściwie zupełnie pewny, że światełko nie może istnieć, świecić, a tym bardziej poruszać się — ponieważ jednak pływało mu przed nosem, ciągnął za nim dalej.