A zatem: co się stało z Thomasem i Wilmerem?
Laik prozaiczny zacząłby od przypuszczenia, że ich rakiety zderzyły się z czymś — na przykład z meteorem albo z obłokiem pyłu kosmicznego, ze szczątkiem kometowej głowy czy choćby z kawałkiem jakiegoś starego rakietowego wraka. Jednakże zderzenie takie było równie mało prawdopodobne co znalezienie dużego brylantu na środku ruchliwej ulicy. Odpowiednie obliczenia wykazują zresztą, że znaleźć taki brylant jest o wiele łatwiej.
Z nudów — wyłącznie z nudów — Pirx zaczął rzucać swemu Kalkulatorowi cyfry, układać równania, liczyć prawdopodobieństwa zderzeń — aż wyszła taka liczba, że Kalkulator musiał obciąć osiemnaście ostatnich miejsc, żeby się w ogóle zmieściła w jego okienkach.
Zresztą próżnia była pusta. Żadnych szlaków starych komet, żadnych obłoków kosmicznego pyłu — nic. Wrak starej rakiety mógł się w niej znaleźć — z teoretycznego punktu widzenia tak samo tam, jak w każdej innej części Kosmosu — po niewyobrażalnie wielkiej liczbie lat. Ale Thomas i Wilmer zobaczyliby go z daleka, co najmniej na 250 kilometrów, a jeśliby wyszedł prosto ze słońca, to i tak meteoradar podniósłby alarm na dobrych trzydzieści sekund przed zderzeniem, a gdyby pilot przegapił ów alarm, na przykład drzemiąc, to i tak automatyczny przyrząd wykonałby manewr mijania. Gdyby zaś automat mijania zepsuł się, to mógł się taki dziw nad dziwy przydarzyć raz — ale nie dwa razy, w odstępie kilkunastu zaledwie dni.
Tyle mniej więcej potrafiłby wymyślić laik, który nie wie, że w rakiecie może się podczas lotu wydarzyć wiele rzeczy daleko niebezpieczniejszych od napotkania meteorytu czy spróchniałej głowy kometowej. Rakieta, nawet tak mała jak AMU, składa się bez mała ze stu czternastu tysięcy ważnych części — ważnych, to znaczy takich, których awaria jest w skutkach katastrofalna. Bo mniej ważnych części liczy ponad milion. Jeżeli jednak coś tak fatalnego się zdarzy, to statek nawet po śmierci pilota nie roztrzaska się nigdzie ani się nie zaprzepaści, bo, jak powiada stare przysłowie, pilotów, w próżni nic nie ginie — i jeżeli zostawisz w niej papierośnicę, wystarczy tylko obliczyć elementy jej ruchu i przybyć na to samo miejsce we właściwym czasie, a papierośnica, podążając po swojej orbicie, wskoczy ci z astronomiczną dokładnością w przewidzianej sekundzie do ręki. Ponieważ każde ciało w nieskończoność krąży po swoim torze, wraki statków, które uległy awarii, można zawsze niemal prędzej czy później odnaleźć. Wielkie Kalkulatory Instytutu wykreśliły ponad czterdzieści milionów możliwych orbit, na których mogłyby się poruszać rakiety zaginionych pilotów, i wszystkie te szlaki zostały zbadane, to znaczy wysondowane punktowo skoncentrowanymi pęczkami najsilniejszych emitorów radarowych, jakimi dysponuje Ziemia. Z wiadomym rezultatem.
Oczywiście nie można powiedzieć, że po tym sondowaniu przeszukana została cała przestrzeń układu. Rakieta jest w jego objęciach czymś niewyobrażalnie małym — daleko mniejszym niż atom wobec kuli ziemskiej — ale szukano wszędzie, gdzie rakiety mogły się znajdować, zakładając, że piloci ich nie opuścili z maksymalną szybkością wnętrza patrolowanego sektora. Dlaczego by jednak mieli uciekać z głębi swojego sektora? Przecież nie dostali żadnego sygnału radiowego ani wezwania, nic nie mogło im się przytrafić — to zostało udowodnione.
Wyglądało na to, że Thomas i Wilmer razem ze swymi pociskami wyparowali, jak krople wody rzucone na rozpaloną płytę — albo że…
Laik z wyobraźnią, w przeciwieństwie do laika prozaicznego, wymieniłby — jako przyczynę tajemniczego zniknięcia — na pierwszym miejscu zagadkowe, czające się w próżni, obdarzone inteligencją, równie wielką co złośliwą, istoty z innych gwiazd.
Gdy jednak astronautyka rozwijała się od tak dawna, któż wierzył jeszcze w takie istoty, skoro nigdzie nie odkryto ich w zbadanym Kosmosie? Ilość kawałów o „istotach” przekraczała już chyba liczbę sześciennych kilometrów systemowej próżni. Oprócz najbardziej „zielonych”, którzy latali dotąd tylko w fotelu, zawieszonym pod sufitem sali laboratoryjnej, nikt nie dałby za ich istnienie kawałka starego papieru. Być może, że istnieją mieszkańcy odległych gwiazd — ale też tylko bardzo odległych.
Trochę prymitywnych mięczakowatych, nieco porostów, bakterii, wymoczków, nieznanych na Ziemi — to był właściwie cały plon wieloletnich wypraw. A zresztą, czy takie istoty — jeśli już nawet przyjąć, że istniały — doprawdy nie miały nic innego do roboty, jak tylko czyhać w jednym z najprzeklęciej jałowych miejsc próżni w oczekiwaniu malutkich rakietek Patrolu? I jak mogłyby zbliżyć się do nich niepostrzeżenie?
Takich pytań, obracających całą hipotezę w absolutny, gigantyczny nonsens, było wiele — tak wiele, że gra doprawdy traciła resztki sensu. Pirx, skłonny w dziewiątej godzinie lotu do nie byle jakich kombinacji mózgowych, musiał sobie jednak — w świetle tych wszystkich, bezwzględnie trzeźwych prawd — zadawać gwałt, aby mimo wszystko choć przez chwilę umiejscowić w wyobraźni demoniczne istoty z gwiazd.
Od czasu do czasu, kiedy, mimo braku ciążenia, nużyć go zaczynała wciąż jednakowa pozycja, zmieniał nachylenie fotela, do którego był przykrępowany, potem spoglądał kolejno w prawą i lewą stronę, przy czym, co może wydać się dziwne, wcale nie widział trzystu jedenastu wskaźników, kontrolnych światełek, pulsujących tarcz i zegarów, albowiem wszystkie one, były dla niego tym, czym są dla przeciętnego człowieka rysy znajomej twarzy, tak dobrze i od tak dawna znanej, że wcale nie trzeba dopiero badać skrzywienia jej ust, rozchylenia powiek ani szukać na czole zmarszczek, aby wiedzieć, co ona wyraża. Tak więc zegary i kontrolki zlewały się w spojrzeniu Pirxa w jedną całość, która mówiła mu, że wszystko jest w porządku. Gdy zwracał potem głowę na wprost, widział oba przednie ekrany gwiazdowe, a między nimi swoją własną twarz w otoku pękatej, zakrywającej częściowo czoło i podbródek, żółtej hauby.
Pomiędzy dwoma ekranami gwiazdowymi znajdowało się lustro, niezbyt wielkie, ale umieszczone tak, że pilot widział w nim właśnie siebie — i nic więcej. Nie wiadomo było, po co właściwie jest to lustro i czemu ma służyć. To znaczy — było wiadomo, ale mądre racje, przemawiające za obecnością lustra, mało kogo przekonywały. Wynaleźli je psychologowie. Człowiek — twierdzą oni — jakkolwiek brzmi to dziwacznie, często, zwłaszcza jeżeli przez dłuższy czas przebywa w samotności, przestaje we właściwy sposób kontrolować stan swego umysłu i swoich emocji, i ni stąd, ni zowąd może się okazać, że popada w jakieś hipnotyczne odrętwienie, a nawet sen bez marzeń, z otwartymi oczami, z którego nie zawsze potrafi się w porę ocknąć. Czasem znowu niektórzy dostają się pod władzę nie wiadomo skąd wypełzających omamów albo stanów lękowych, albo gwałtownego pobudzenia — a na wszystkie takie sensacje świetnym środkiem ma być kontrola własnej twarzy. Inna rzecz, że widzieć przed sobą w ciągu kilkunastu godzin własną twarz, jak wmurowaną, i śledzić przymusowo każdy jej wyraz — nie jest przyjemnie. O tym także mało kto wie, poza pilotami pocisków patrolowych. Zaczyna się to zwykle niewinnie, człowiek wytnie jakąś minę, wykrzywi się lekko albo uśmiechnie się do własnego odbicia, a potem idą już jeden za drugim grymasy coraz pokrętniejsze; tak to jest, kiedy sytuacja, tak bardzo przeciwna naturze, przeciąga się ponad zwykłą wytrzymałość.
Pirx robił sobie na szczęście bardzo niewiele z własnej twarzy, w przeciwieństwie do niektórych innych pilotów. Tego oczywiście nikt nie sprawdzał, bo to i niemożliwe, ale opowiadają, że niektórzy, w przystępie nudów czy jakiegoś nad wszelką przyzwoitość wyrastającego ogłupienia, zaczynali robić rzeczy, które ciężko opowiedzieć — na przykład pluli we własne odbicie, a potem, wstydząc się, musieli naturalnie robić to, co jest najsurowiej zakazane — odpinać pasy, wstawać i w pozbawionej ciężkości rakiecie iść, a raczej płynąć do lustra, aby je jakoś oczyścić przed lądowaniem. Byli nawet tacy, co twierdzili uporczywie, że Wuertz, który wrąbał się na trzydzieści trzy metry w głąb betonowej płyty lądowiska, za późno przypomniał sobie o konieczności wytarcia lusterka i zajął się tym w momencie, kiedy rakieta wchodziła w atmosferę.