O dziewiątej było jeszcze dosyć jasno — wszyscy dyżurujący piloci wyszli z radionasłuchu i stanęli na trawnikach, okalających ogromną, betonową powierzchnię lądowiska, gapiąc się w niebo. Do nawigatorni nikogo nie wpuszczano. Szef, który był w mieście, przyjechał wieczorem, wyjął z bębnów wszystkie rejestrujące taśmy z zapisami sygnałów automatycznego nadajnika Thomasa i poszedł na górę — do oszklonej kopułki obserwatorium, która kręciła się jak zwariowana, łypiąc na wszystkie strony czarnymi muszlami radarów.
Thomas poleciał na małym AMU i chociaż paliwa atomowego starczyłoby mu na oblecenie połowy Drogi Mlecznej — jak pocieszał pilotów podoficer z grupy tankowców — wszyscy mieli go za ostatniego idiotę, a ktoś mu nawet paskudnie przygadał, bo tlenu było na AMU tyle co nic — porcja pięciodobowa, z ośmiogodzinną żelazną rezerwą. Przez całe cztery dni osiemdziesięciu pilotów stacji, nie licząc mnóstwa innych — ogółem niemal pięć tysięcy rakiet — przeszukiwało sektor, w którym znikł Thomas. Nie znaleźli nic — jakby się rozpłynął w próżni.
— Drugim był Wilmer. Tego, prawdę powiedziawszy, mało kto lubił; właściwie nie było do tego żadnego ważnego powodu — za to sporo drobnych. Nie dawał nikomu skończyć — zawsze musiał wsadzić swoje trzy grosze. Śmiał się głupkowato w najbardziej niestosownych okolicznościach — a im więcej tym kogoś denerwował, tym głośniej się śmiał. Kiedy nie chciało mu się fatygować lądowaniem docelowym, siadał zwyczajnie na trawie obok lądowiska i wypalał ją razem z korzonkami i ziemią na głębokość metra. Kiedy natomiast jemu ktoś wlazł na ćwierć miliparseka w rejon patrolowy, z punktu składał raporty — choćby to był kolega z Bazy. Było jeszcze trochę rzeczy zupełnie drobnych, o których wstyd nawet mówić — wycierał się w cudze ręczniki, żeby jego dłużej był czysty — ale kiedy nie wrócił z patrolu, wszyscy odkryli, że Wilmer to najporządniejszy chłop i kolega. Znowu szalał radar, piloci latali bez zmian poza kolejnością, ludzie z nasłuchu w ogóle nie wracali do domu, spać kładli się na przemian pod ścianą, na ławce — nawet obiad noszono im na górę — Szef, który wyjechał już na urlop, powrócił specjalnym samolotem, piloci czesali sektor cztery dni, a humory mieli wszyscy takie, że o nie dogiętą przewleczkę w najgłupszej nakrętce gotowi byli głowę rozbić monterowi, przyjechały dwie komisje ekspertów, AMU 116, bliźniaczo podobny do pocisku Wilmera, został po prostu rozebrany na śrubki, jak zegarek — wszystko bez najmniejszego rezultatu.
Co prawda sektor ma tysiąc sześćset bilionów kilometrów sześciennych, ale też należał do spokojnych — ani jakichś zagrożeń meteorytowych, ani stałych rojów, ani nawet żadne szlaki starych, od stu lat nie widywanych komet tamtędy nie przechodziły — a wiadomo, że taka kometa lubi się czasem rozpaść na kawałki gdzieś w pobliżu Jupitera, w jego „perturbacyjnym młynie”, i potem cyka stamtąd co jakiś czas po swoim starym kursie kawałkami roztrzaskanej głowy. Ale w tym sektorze w ogóle nic nie było — ani satelita żaden o niego nie zawadzał, ani planetoida, nie mówiąc nawet o Pasie — i właśnie przez to, że próżnia była tam taka „czysta”, nikt nie lubił w nim patrolować.
Niemniej jednak Wilmer znikł w nim jako drugi, a jego taśma rejestracyjna, naturalnie dziesięć razy przesłuchana, fotografowana, powielana i przesyłana do Instytutu — powiedziała akurat tyle co taśma Thomasa, to znaczy nic. Jakiś czas sygnały nadchodziły, a potem przestały nadchodzić. Automatyczny nadajnik wysyłał je dosyć rzadko — raz na godzinę. Thomas zostawił za sobą jedenaście, a Wilmer — czternaście takich sygnałów. To było wszystko.
Po tym drugim wypadku Szefostwo zaczęło bardzo gwałtownie działać. Najpierw sprawdzano wszystkie pociski — stosy atomowe, rozrząd, każdą śrubę, za porysowane szkło zegara można było stracić urlop. Potem zmieniono mechanizmy zegarowe wszystkich nadajników — jak gdyby one były winne! Odtąd sygnały opuszczały rakietę co osiemnaście minut. W tym nie było jeszcze nic złego, przeciwnie; gorzej, że przy rampie stali dwaj najstarsi oficerowie, którzy bez wszelkiej litości zabierali ludziom wszystko — ogałacali ich z ptaszków dziobiących i śpiewających, motylków, pszczółek, gier zręczności — cały stos skonfiskowanych rzeczy zgromadził się wkrótce w gabinecie Szefa. Złośliwi mówili nawet, że drzwi są tam tak często zamknięte, bo Szef sam się tym bawi.
W świetle tych wydarzeń można dopiero właściwie ocenić wysoki kunszt pilota Pirxa, który mimo wszystko zdołał przemycić na pokład swego AMU domek z prosiaczkami. Inna rzecz, że nie miał z niego żadnego pożytku — oprócz moralnej satysfakcji.
Lot patrolowy ciągnął się już dziewiątą z rzędu godzinę. Ciągnął się — to było bardzo trafne określenie. Pilot Pirx siedział na swoim fotelu, opięty i obandażowany pasami jak mumia, tyle że ręce i nogi miał wolne, i apatycznie spoglądał na ekrany. Przez sześć tygodni latali dwójkami — w odstępie trzystu kilometrów — ale potem Baza wróciła do poprzedniej taktyki: sektor był pusty, absolutnie pusty i nawet o tę jedną patrolową rakietę było w nim za wiele — ale niepodobna mieć na mapach gwiazdowych „dziury”, więc dalsze loty kontynuowano w pojedynkę. Pirx wystartował jako osiemnasty z kolei, licząc od skasowania dwójkowych patroli.
Nie mając nic lepszego do roboty, zastanawiał się nad tym, co się stało z Thomasem i Wilmerem. W Bazie nikt już o nich prawie nigdy nie wspominał, ale podczas lotów człowiek jest dostatecznie samotny, aby pozwolić sobie na myślenie najbardziej nawet bezpłodne. Latał już prawie trzy lata (dwa lata i cztery miesiące, mówiąc całkiem dokładnie) i uważał się za starego rutyniarza. Astronuda po prostu zjadała go, chociaż wcale nie był pozerem.
Lot patrolowy porównywano, nie bez słuszności, do siedzenia w poczekalni u dentysty — i jedyna różnica polegała na tym, że dentysta nie przychodził. Gwiazdy nie ruszały się — rzecz jasna — Ziemi wcale nie było widać, albo, jeśli się miało nadzwyczajne szczęście, wyglądała jak malutki rąbek posiniałego paznokcia — i to tylko w pierwszych dwu godzinach lotu, bo potem stawała się gwiazdą, podobną do innych, tyle że się powoli przesuwała. W słońce, jak wiadomo, patrzeć w ogóle nie można. W takiej sytuacji problem chińskich łamigłówek i gier zręczności stawał się doprawdy palący. Obowiązkiem pilota było jednak wisieć w kokonie pasów, kontrolować ekrany zwykłe i radarowy, od czasu do czasu meldować Bazie, że nic nie zaszło, sprawdzać wskazania jałowego biegu reaktora, a czasem — ale to już nadzwyczaj rzadko — przychodził z zasięgu sektora sygnał wzywający pomocy — albo nawet SOS — i wtedy należało gnać na złamanie karku, ale to była gratka, która zdarzała się nie częściej niż raz — dwa razy w roku.
Jeśli to wszystko przemyśleć, okaże się dopiero zrozumiałe, że przeróżne myśli i majaki pilotów, z punktu widzenia Ziemi i zwykłych pasażerów rakietowych wręcz zbrodnicze, były aż nadto ludzkiej Kiedy człowieka otacza półtora tryliona kilometrów sześciennych próżni, w której nie znalazłoby się ani szczypty popiołu z papierosa, wtedy życzenie, aby stało się cokolwiek — nawet jakaś okropna katastrofa — zamienia się w istną obsesję.
W ciągu swoich stu siedemdziesięciu dwu lotów patrolowych pilot Pirx przeszedł rozmaite fazy psychiczne, bywał senny, zgorzkniały, czuł się starcem, dziwaczał, bliski był myśli o jakimś bynajmniej nie łagodnym rodzaju szaleństwa, na koniec zaś jął sobie — podobnie trochę jak w czasach studiów — wymyślać rozmaite historie, nieraz tak skomplikowane, że dla ich zakończenia nie starczyło nawet całego patrolu. Inna rzecz, że nudził się dalej.
Zapuszczając się w labirynt samotnych rozważań, Pirx wiedział dobrze, że na pewno nic nie wymyśli i zagadka zniknięcia jego dwu kolegów pozostanie nie rozwiązana — czyż nie głowili się nad nią, z wiadomym rezultatem, najtężsi eksperci Bazy i Instytutu przez całe miesiące? Dlatego skłaniał się raczej do puszczenia w ruch prosiaczków i wilka, zajęcie to bowiem, może nie mniej jałowe, było przynajmniej niewinniejsze. Ale silniki milczały, nie było żadnego powodu dla ich uruchomienia, rakieta mknęła po wycinku niezmiernie wydłużonej elipsy, w której jednym ognisku znajdowało się Słońce — i prosiaczki musiały czekać lepszych czasów.