przesyłać całą korespondencję, z wyjątkiem upomnień z urzędu skarbowego.

Wtedy stało się coś dziwnego. Pozostawiona samej sobie w je­dynym pomieszczeniu nie strawionym pożarem, skazana na ciągłe użeranie się z lichymi robotnikami - każdy chodził z papierosem za uchem i w spodniach poplamionych wapnem - oraz na pod­ręczny kalkulator, który stale dodawał inaczej te same liczby (zwłaszcza gdy chodziło o sumy w używanych banknotach) siostra Mary odkryła coś, czego istnienia nigdy nie przeczuwała.

Pod grubą warstwą bezmyślności odkryła Mary Hodges.

Okazało się, że kosztorysy, preliminarze budżetowe i naliczanie podatku wcale nie są czarną magią. Przestudiowała kilka podręczni­ków buchałterii i doszła do wniosku, że księgowość jest prosta i cie­kawa. Przestała czytać periodyki dla kobiet poświęcone romansom i szydełkowaniu i zainteresowała się magazynem poświęconym or­gazmom. Jednak po dokładniejszym przeanalizowaniu treści rzuci­ła go w kąt, dochodząc do wniosku, że w gruncie rzeczyteż traktował o romansach i szydełkowaniu, tyle że w innej szacie graficznej. Za­częła czytać czasopismo poświęcone fuzjom i korporacjom.

Po długim namyśle kupiła nieduży domowy komputer. Młody sprzedawca w Norton nie ukrywał rozbawienia i potraktował ją protekcjonalnie. To było w piątek. Weekend spędziła przy klawia­turze i w poniedziałek z komputerem pod pachą zjawiła się w tym samym sklepie. Powodem zwrotu nie była wymiana wtyczki, jak po­czątkowo myślał sprzedawca, lecz brak koprocesora 387. Było to wszystko, co sprzedawca zrozumiał ze wstępnego monologu, gdyż dalsze wypowiedzi klientki brzmiały dla niego jak bajka o żelaznym wilku. Mary Hodges wyciągnęła plik czasopism dla miłośników in­formatyki. Miały literki PC w tytule, a większość artykułów i recen­zji zakreślono grubą czerwoną linią.

Dużo czytała o kobiecie nowoczesnej, ale nie zdawała sobie sprawy, że ona sama jest kobietą tradycyjną. Po głębokim namyśle doszła do wniosku, że nie ma sensu spierać się o słowa, które i tak są tylko przykrywką paplaniny o romansach, szydełkowaniu i peł­nych orgazmach, lecz należy skupić się na sobie, a konkretnie na tym, jak i gdzie się odnaleźć. Wszystko, czego potrzebowała, to po­głębić dekolt, założyć szpilki i przede wszystkim zrzucić barbet.

Pewnego dnia przeglądając tygodniki, zorientowała się, że w całym kraju istnieje ogromny popyt na obszerne budynki z prze­stronnymi terenami, zarządzane przez ludzi rozumiejących po­trzeby współczesnego biznesmena. Nazajutrz udała się do firmy poligraficznej i zamówiła pokaźną partię papieru i kopert z firmo­wym nadrukiem “Ośrodek Szkolenia Menedżerów w Tadfield Manor", słusznie rozumując, że zanim zamówienie zostanie żre-, alizowane, będzie dokładnie zorientowana, jak poprowadzić taką firmę.

Ogłoszenie ukazało się w następnym tygodniu.

Sukces Mary polegał na tym, że już w początkowej fazie bycia sobą zorientowała się, że szkolenie menedżerów nie musi być od­siadywaniem godzinek na projekcjach głupawych przeźroczy. Zle­ceniodawcy oczekiwali czegoś więcej, a ona świadczyła usługi naj­wyższej jakości.

* * *

Crowley wolno osunął się po cokole. Azirafal potoczył się pod rozłożysty rododendron. Na jego płaszczu rosła ciemna plama.

Crowley poczuł, że koszula zrobiła się wilgotna i lepka.

To po prostu idiotyczne. Nie chciał dać się zabić bodaj dlate­go, żeby uniknąć mitręgi składania wyjaśnień. Firma nie wydawała lekką ręką nowych powłok cielesnych. Zawsze chcieli wiedzieć, co .się stało ze starą i dlaczego. Procedura potrafiła przeciągać się w nieskończoność i przypominała formalności, przez które trzeba przebrnąć, chcąc odzyskać pieniądze za wciąż psujące się wieczne pióro na gwarancji.

Spojrzał z niedowierzaniem na rękę.

Diabły doskonale widzą w ciemnościach. Zobaczył, że ma żółtą dłoń. Krwawił na żółto!

Delikatnie oblizał palec.

podczołgał się do Azirafala i dotknął koszuli. Jeśli plama na je­go koszuli była krwią, to znaczy, że matce naturze odbiła szajba.

— Łobuz trafił mnie między żebra -jęknął upadły anioł.

— Zgadza się. Ale czy zwykle krwawisz na niebiesko? - zapytał. Azirafal otworzył oczy, potarł kark i usiadł. Następnie powtórzył oględziny Crowleya.

— Farba?

Crowley skinął potakująco.

— W co oni grają?

— Nie wiem. Chyba w “przewracaj się, jesteś zabity!" - odpowie­dział diabeł, dając do zrozumienia, że sam też by chętnie zagrał, ale zlepszym skutkiem.

Była to naprawdę fascynująca gra. Nigel Tompkins, zastępca ^równika działu zaopatrzenia, czołgał się przez chaszcze, mając przed oczami mrożące krew w żyłach sceny z “Brudnego Har- ry' ego". Uwielbiał Clinta Eastwooda. I pomyśleć, że na szkoleniu... spodziewał się kompletnej nudy.

Owszem, na początku był jeden wykład. Na temat sposobów ob­chodzenia się z bronią na pociski barwiące. Tompkins uważnie przy­glądał się twarzom uczestników kursu. Widział, że na każdej malowa-jo się. twarde postanowienie zrobienia przy pierwszej sposobności te?o, czego zakazano na wykładzie. Biznes jest dżunglą, a ty masz broń w ręku chyba nie po to, żeby poplamić kurtkę przeciwnika. Prawdziwym trofeum będzie dopiero głowa wisząca nad kominkiem. \\'ostateczności poroże nie musi być głównym elementem dekora­cyjnym.

Ostatnio rozeszła się pogłoska, że ktoś z firmy United Consolida­ted bardzo wzmocnił swoje szansę na awans, celnie umieszczając pocisk z farbą w uchu bezpośredniego zwierzchnika, wskutek czego tra­fiony jął uskarżać się na dziwne dzwonienie w uszach podczas narad i w niedługim czasie został przeniesiony ze względów zdrowotnych.

Koledzy z firmy, dotychczas druhowie serdeczni, byli zgodni, że tylko jeden z nich nadaje się na stanowisko prezesa United Holdings PLC Inc. z tym, że każdy sądził, iż właśnie on jest jedynym i najlep­szym kandydatem.

Urzędniczka z kadr zapowiedziała, że celem kursu jest rozwija­nie zdolności przywódczych, nauczenie organizacji pracy w zespole itd. Kursanci unikali swojego wzroku, za to dokładnie patrzyli na rę­ce rywali.

Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Na spływie kajakowym odpadł Johnstone (pęknięcie bębenka), zaś wyprawa w góry wyeli­minowała Whittakera (zerwanie ścięgien w kroczu).

Mrucząc mań trę biznesmena: “Wykończ innych, zanim inni wy­kończą ciebie, zabij albo zgiń. Bierz się do garów albo wyrywaj z kuchni. Przetrwają najtwardsi. Korzystaj z każdej okazji", załadował kolejny pocisk.

Podczołgał się bliżej do leżących. Jeszcze go nie dostrzegli.

Gdy skończyła się osłona z krzewów, wziął głęboki oddech i po­derwał się z ziemi.

— Mam was, gno... no nieee!

W miejscu, gdzie leżał jeden z trafionych, wiło się coś obrzydli­wego. Zauważył, że ktoś zgasił światło. Crowley wrócił do ulubionej postaci.

— Nie cierpię tego robić - burknął. - Ciągle się boję, że zapo­mnę, jak wrócić do normy. Chyba zniszczyłem wizytowy garnitur.

— Tym razem te półgłówki przesadziły — stwierdził Azirafal bez zbytniej urazy w głosie. Aniołowie zobowiązani są do przestrzegania pewnych zasad. W przeciwieństwie do Crowleya kupował odzież go­tową. Nie czekał, aż spadnie mu z nieba. W dodatku koszula sporo go kosztowała.

— No popatrz tylko. Ta plama przecież nie zejdzie.

— Dokonaj cudu - odparł Crowley, bacznie obserwując krzaki w poszukiwaniu innych kursantów.

— Tak, ale w głębi duszy zawsze będę ją widział - powiedział anioł.

Podniósł broń i dokładnie ją obejrzał.

— Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego. Powietrze przeciął wibrujący gwizd i posąg za nimi stracił ucho.

— Nie stójmy tak. On nie był sam.

— Bardzo dziwny karabin. Rzadki egzemplarz.

— Myślałem, że u was nie przepadają za bronią - powiedział Crowley.

Wziął strzelbę z pulchnej dłoni Azirafala i przyjrzał się grubej lufie.

— Obecnie pewne kręgi skłaniają się ku temu, że broń wzmac­nia siłę przekonywania. Oczywiście we właściwych rękach.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: