Usłyszał stłumione pukanie do drzwi.

Otworzył i zobaczył stos gazet. Stos szczeknął: Przesuńcie no się, Pulsifer, i wsunął się do pokoju. Gdy opadł na podłogę, odsła­niając sierżanta Shadwella, ten zakasłał soczyście i przypalił scho­wanego w dłoni papierosa.

— Będziecie go śledzić. To jeden z nich.

— Kogo, proszę pana? — zapytał Newton.

— Bez nerw, szeregowy. Tego mocno opalonego Rajita czy jak mu tam. I jego numerki z kobitamy. Rubinowe oczko żółtego boż­ka. Kobity co mają za dużo rąk. Same czarownice.

— Ale on nam daje gazety za darmo. Całkiem nowe, proszę pana.

— Do tego yoodoo. Pewnie robi yoodoo. Kurczaki na ofiarę dla Barona Soboty. Wicie, że to ten kolorowy w cylindrze. Ożywia umarlaków, żeby robili w dzień sabatu. To voodoo. - Shadwell zna­cząco pociągnął nosem.

Newton próbował wyobrazić sobie gospodarza kamienicy jako kapłana voodoo. Pan Rajit pracował w soboty, to znaczy w sabat. W rzeczywistości jego cicha i pulchna żona oraz wesołe, pulchne dzieci pracowały razem z nim dwadzieścia cztery godziny na dobę, beż względu na porę roku, zaspokajając popyt w dzielnicy na napo­je, chleb, tytoń, prasę oraz pisemka porno, na myśl o których New­ton drżał z podniecenia. A kurczaki to pan Rajit mógł jedynie sprzedać (kilka sztuk) z przerobioną datą przydatności do spo­życia.

Ale pan Rajit jest z Bangladeszu albo gdzieś stamtąd. A vo-odoo uprawiają w Indiach Zachodnich.

— Aha - Shadwell zaciągnął się dymem. Przynajmniej tak to wyglądało. Choć prawdę mówiąc, Newton jeszcze nie widział pa-

pierosa w palcach sierżanta, bo ten zawsze trzymał niedopałek w półprzymkniętej dłoni. Czasem nawet sierżant wykonywał ruch, jakby wyrzucał niedopałek. — Aha.

— A nie jest tak, proszę pana?

— Ukryte mądrości, chłopcze. Wewnętrzne tajemnice Armii. Jak przejdziecie unitarkę, zostaniecie wtajemniczeni. Część vo-odoo może być z Indii Zachodnich. Ja ci to mówię. Ale to najgor­sze, najpodlejsze przyszło z... hm...

— Bangladeszu?

— No jasne, chłopcze. Z ust żeście mi to wyjeni. Bangladesz. O, właśnie.

Shadwell wyrzucił niedopałek i gorączkowo skręcił następne­go papierosa, tak by nikt nie zobaczył ani tytoniu, ani bibułki.

— No, jak tam? Macie coś, szeregowy?

— O, tutaj proszę - Newton podał wycinek. Shadwell ledwie spojrzał.

— To fajans, chłopcze. Mówiom, że czarujom, tak? Poszłem tam w zeszłym roku. Wziołem ekwipunek jak trza, rakiety, wpadłem do środka i co? Nic. Czysto jak w szpitalu. W gazecie to sama pod-pucha. Fajans, mówię ci. Nie poznali się na bratniej duszy. Nawet żeby im tyłki miodem smarować. To już nie to co kiedyś.

Usiadł i nalał słodkiej herbaty z obskurnego termosu.

— A mówiłem ci już, jak się zaciągiem?

Newton potraktował to jako zaproszenie, by usiadł, ale Sha­dwell powstrzymał go przeczącym ruchem głowy. Przypalił skręta odrapanym ronsonem i zakasłał z uznaniem.

— Siedzieliśmy razem z kapitanem Armii Tropicieli w jednej celi. Nazywał się Folkes. Dycha za podpalenie. Spalił komunę w Wimbledon. Ich też by spalił, tylko akurat wybyli. Równiacha gość. Mówił o bitwie, wielkiej wojnie Piekła z Niebem. Od niego znam wewnętrzne tajemnice Armii. Bratnia dusza. Herbatnik. Bro­dawki, te rzeczy. Wiedział, że nie pociągnie wiele i co wie, musi ko-

mu zostawić. Jak j a tobie - Pokręcił głową i kontynuował: - Patrz, co z nas ostało, chłopcze. Parę setek lat wstecz, o, to my byli siła! Między światłem a ciemnością. Jak cienka czerwona linia. Cienka czerwona linia ognia.

—Ja myślałem, że kościół... - zaczął Newton.

— Duby smalone!

Newton widział już kiedyś ten zwrot, ale po raz pierwszy sły­szał, jak ktoś wymówił go na głos.

— Kościoły!? A co to warte? Tako sama zoraza. Taki sam by-znes. No, nie całkiem taki sam. Wierzyć im, że zalatwiom Złego? Jak go załatwiom, to wypadnom z interesu. Jak idziesz na tygrysa, to chyba nie z takiemi co to będą rzucać mu ochłapy, żeby nie zdechł z głodu zawczasu, nie. Nie, chłopcze. To nasza działka. Prze­ciwko ciemnościom.

W pokoju zrobiło się cicho.

Newton zawsze starał się dostrzegać pozytywne cechy w lu­dziach, ale wkrótce po zaciągnięciu się do Armii doszedł do wnio­sku, że jego bezpośredni zwierzchnik i zarazem towarzysz broni był tak zrównoważony jak postawiona na wierzchołku piramida Cheopsa. Wkrótce w tym przypadku trwało pięć sekund. Sztab Armii mieścił się w obskurnym pokoiku przesiąkniętym tak do­kładnie dymem z papierosów, że ściany znajdowały się zapewne gdzieś pod grubą warstwą nikotyny i ciał smołowatych. Popiół i niedopałki tworzyły gruby dywan na czymś, co kiedyś było podło­gą. Wjednym miejscu nieśmiało przebijała stara wykładzina. New­ton omijał ją starannie, gdyż było tam grząsko i chlupało w bu­tach.

Przybita pinezkami mapa Wysp Brytyjskich miała ten sam odcień, co ściany. Pożółkłe chorągiewki własnego wyrobu gru­powały się wokół Londynu w odległości nie większej niż na to zezwalał przejazd z powrotnym biletem ulgowym w godzinach szczytu.

Newton nie zrezygnował i nie zamierzał dać za wygraną. Prze­raźliwa fascynacja na początku wkrótce zamieniła się w przeraźliwy żal i przechodziła w przeraźliwe i autentyczne zaangażowanie. Oka­zało się, że Shadwell ma co najmniej pięć stóp wzrostu i nosi coś, co bez względu na okoliczność, światło i dodatki okazywało się sta­rym, wymiętym prochowcem. Niewykluczone, że miał też komplet­ne uzębienie, ale chyba tylko dlatego, że nikomu nie zależało na pozbawieniu go starego garnituru. Każda wróżka Zębuszka odda­łaby różdżkę za jeden okaz tej kolekcji.

Shadwell sprawiał wrażenie człowieka utrzymującego się przy życiu dzięki przesłodzonej herbacie, skondensowanemu mleku, skrętom i posępnej energii wewnętrznej. Żył dla sprawy, której po­święcił ciało, duszę i bilet zniżkowy dla emerytów. Wierzył w nią i to było jego siłą napędową.

Newton Pulsifer nie miał celu ani sprawy, której warto poświę­cić życie. Wiedział też, że tak Bogiem a prawdą nigdy w nic nie wie­rzył. Martwiło go to, gdyż bardzo chciał w coś wierzyć. Wiara potra­fiła czynić cuda i niejeden przeżył tylko dzięki niej. Pragnął uwie­rzyć w Boga Najwyższego, ale zanim oddałby mu się cały, chciałby mieć chociaż półgodzinną rozmowę dla wyjaśnienia tego i owego. Przesiadywał w kościołach, czekając na objawienie, ale nie przy­szło. Potem spróbował zostać ateistą z przekonania, ale okazało się, że brak mu siły i zdecydowania, by wyrzec się na zawsze kilku rzeczy. Wszystkie partie polityczne były jednakowo zakłamane. Z ruchu ekologicznego wystąpił po zapoznaniu się z propozycją samowystarczalnego ogrodu bogato ilustrowaną zdjęciami i do­kładnym planem. Na planie tym stanowisko dla kozy umieszczono niecały metr od ula. Newton spędził dużo czasu na wsi u babci i do­brze orientował się w zwyczajach kóz i pszczół. Doszedł do wnio­sku, że czasopismo redagują kompletni dyletanci, którzy przeczyta­li o jedną książkę za dużo. Poza tym irytowało go nagminne używa­nie słów “społeczność" i “społeczeństwo" - podejrzewał, że autorzy

nadają im specyficzne znaczenie, które nie obejmuje ani jego, ani jego znajomych.

Próbował także uwierzyć we wszechświat. Początkowo hasło brzmiało przekonująco. Niestety zmienił zdanie, gdy nieopatrznie sięgnął do czasopism ze słowami “czas", “chaos" i “kwant" w tytu­łach. Uznał, że nawet ci, którzy zajmowali się sprawami wszechświa­ta zawodowo, nie wierzyli w jego istnienie, ba, nawet byli dumni ze swej niewiedzy i niewiary.

Prosty umysł Newtona nie tolerował takich rzeczy.

Nie wierzył w zuchy, a gdy dorósł, nie wierzył w skauting i har­cerstwo.

Niewiele brakowało, by uwierzył, że praca młodszego referen­ta w dziale płac United Holdings PLC jest najnudniejszym zaję­ciem na świecie.

Taki był Newton Pulsifer jako mężczyzna. Gdyby przebrał się i wszedł do budki telefonicznej, mógłby wyglądać jak każdy, nawet jak Clark Gable.

Nawet lubił Shadwella, jak zresztą wielu innych, co bardzo złościło sierżanta. Państwo Rajit lubili go, gdyż mimo wszystko pła­cił komorne i nie był uciążliwy, zaś swój rasizm okazywał tak bez­przedmiotowo, że nie obrażał nikogo. Działo się tak dlatego, że Shadwell nienawidził wszystkich bez względu na przynależność kastową, kolor skóry i pochodzenie i nie zamierzał robić wy­jątków.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: