Madame Tracy również go lubiła. Newton ze zdziwieniem odkrył, iż lokatorka zza ściany była dobroduszną kobietą w śred­nim wieku z macierzyńskim usposobieniem. Panowie zaglądali do niej nie tylko na herbatę i nie tak punktualnie jak sobie tego życzyła. Zdarzało się, że Shadwell wróciwszy w sobotę wieczorem po kilku głębszych, stawał na korytarzu i lżył ją niemiłosiernie, nazywając kurwą wenecką. Madame Tracy powiedziała Newtono­wi w zaufaniu, że w pewnym sensie jest wdzięczna sierżantowi,

gdyż nigdy nie była w Wenecji, a bezpłatna reklama zawsze się przyda.

Powiedziała także, że wcale nie przeszkadzają jej burdy wszczy­nane przez Shadwella w czasie seansów. Ostatnio miała bóle w ko­lanach, co uniemożliwiało manewrowanie stolikiem, zatem trochę walenia w ścianę bardzo się przydawało.

W niedzielę zostawiała na progu Shadwella porcję obiadową przykrytą drugim talerzem, żeby nie wystygła.

Mawiała, że po prostu nie można nie lubić Shadwella, mimo że wszelkie dowody sympatii miały taki skutek jak rzucanie pereł przed wieprze.

Newton przypomniał sobie o innych wycinkach. Przysunął je Shadwellowi po zaplamionym stole.

— A to co? - zapytał Shadwell podejrzliwie.

— Zjawiska. Fenomeny. Kazał pan szukać fenomenów, proszę pana. Dzisiaj łatwiej trafić na fenomen niż na czarownicę.

— Ktoś strzelał zające srebrnym śrutem i potem we wsi widzie­li kulawego? - zapytał sierżant z nadzieją w głosie.

— Obawiam się, że nie, proszę pana.

— Krowa padła, jak spojrzała na nią jaka kobita?

— Nie, proszę pana.

— To co to ma być? - Shadwell pogmerał w kredensie i wycią­gnął puszkę mleka.

— Dzieją się dziwne rzeczy, proszę pana. Cały czas.

Newton pracował nad tym od tygodnia. Shadwell zgromadził dużo gazet. Niektóre sprzed wielu lat. Newton liczył sobie lat dwa­dzieścia sześć, a w jego życiu zdarzyło się niewiele rzeczy wartych za­pamiętania. Miał dobrą pamięć, zwłaszcza do spraw ezoterycznych.

— Co dzień coś nowego — mówił, kartkując wycinki. — O, na przykład tu. Coś dziwnego zdarzyło się w elektrowni atomowej i nikt nie wie jak. Kilku twierdzi, że Atlantyda podniosła się z dna oceanu.

Był dumny z wyników swej pracy.

Shadwell zrobił scyzorykiem dziurkę w puszce. Zadzwonił tele­fon. Zignorowali go. Telefonowano przeważnie do madame Tracy, a treść rozmów nie była przeznaczona dla męskich uszu. Pierwsze­go dnia służby Newton odebrał jeden telefon, wysłuchał pytania i odpowiedział: Przykro mi, ale tu jest punkt malowania Chińczy­ków na biało przy ambasadzie radzieckiej. Po drugiej stronie zapa­dła głucha cisza.

Shadwell pociągnął z puszki.

— To żadne tam fenomeny. Czarownice tak nie robią. Prędzej poślą coś na dno.

Newton kilka razy otworzył i zamknął usta.

—Jak mamy być silni w walce z wiedźmami, nie możem się dać puszczać w maliny przez takie coś. Masz coś bardziej na czarow­nice?

— Ależ, proszę pana. Amerykanie wysłali tam wojsko. Nie ist­niejący kontynent nagle...

— A o czarownicach jest? - powtórzył Shadwell, po raz pierwszy okazując zainteresowanie.

— Nie ma, proszę pana.

— Znaczy znowu gieografia i polityka - skwitował sierżant. W drzwiach ukazała się głowa madame Tracy.

— Dzień dobry, panie Shadwell. Dzień dobry panu, panie Newton - powiedziała, machając ręką. -Jakiś pan do pana Shad-

wella.

— Wont stond, ladacznico - odpowiedział Shadwell automa­tycznie.

— I mówi wytwornie - kontynuowała madame Tracy, nie zważa­jąc na uwagę Shadwella. - A w niedzielę zrobię wątróbkę na obiad.

— Wolem smołę piekielną, ty zdziro.

— Gdybym tak mogła wziąć talerze z zeszłego tygodnia, bar­dzo byłoby mi na rękę. O, dziękuję pięknie — powiedziała ma-

dame Tracy i stukając wysokimi obcasami, wróciła do swojego po­koju.

Gdy Shadwell burcząc pod nosem, szedł do telefonu, przybity i zniechęcony Newton wbił wzrok w wycinki. W jednym była mowa o tym, że głazy w Stonehenge zmieniły pozycję i ułożyły się w kształ­cie linii sił pola magnetycznego.

Słuchał fragmentów rozmowy. Shadwell mówił:

— Że kto? Aha. Tao... Taa... Poważnie? A co to miałoby być? Taa... Według rozkazu, proszę pana. A gdzie to jest, jeśli...?

Poruszające się głazy w Stonehenge na pewno nie zainteresu­ją Shadwella.

—Jasne, jasne - sierżant zapewniał rozmówcę. —Już się za to bierzemy. Wysyłam najlepszy oddział i niedługo zamelduje o powo­dzeniu akcji. Do widzenia panu. Nawzajem.

Newton usłyszał stuk odkładanej słuchawki, po czym pozba­wiony uniżoności głos powiedział:

— Rany boski! Znowu ten spedalony Angol[32] . Wszedł do pokoju i spojrzał tak, jakby zapomniał, co tu robi i.Newton.

— O czym to żeś mówił

— O tym, że dzieją się dziwne rzeczy... - zaczął Newton.

— Aha. — Patrzył na Newtona nieobecnym wzrokiem i stukał pustą puszką o zęby.

— No więc jest jeszcze o jednym miasteczku, w którym od kil­ku lat coś dziwnego dzieje się z pogodą - zaczął Newton bez entu­zjazmu.

— A co to takiego? Żaby z nieba itepe? — Shadwell ożywił się nieco.

— Nie. Pogoda jest typowa dla pory roku.

— I to ma być fenomen? Ja widziałem takie fenomeny, że wło­sy stają dęba. - Puszka znów stuknęła o zęby.

— A kiedy ostatni raz mieliśmy pogodę właściwą dla pory roku? - zapytał Newton, którego zaczynało wszystko drażnić. - Pogoda właściwa w danej porze roku to jest właśnie fenomen, sierżancie. Śnieg na Boże Narodzenie? A gorące lipce i sierpnie? I jesień z ba­bim latem? Pogoda, o której marzył pan jako dziecko? Deszcze w listopadzie i śnieg w Wigilię?

Oczy Shadwella nawet nie drgnęły. Puszka mleka zatrzymała się przed zębami.

— ja nie miałem dziecinnych marzeń - powiedział cicho. Newton poczuł, że niebezpiecznie balansuje na krawędzi i zmienił ton.

— Po prostu to dziwne. Tu się wypowiada jeden klimatolog. Bardzo ciekawie.

— A o co mu chodzi?

— O to, że nie potrafi tego wyjaśnić - odparł Newton, który li­znął trochę meteorologii i jeszcze co nieco pamiętał. Spojrzał w bok od Shadwella.

— Wiadomo, że czarownice zaklinają pogodę. Sprawdziłem to w “Discoverie".

Dobry Boże, pomyślał Newton, albo inna stosowna istoto, spraw, żebym już nie musiał siedzieć w tym śmietniku i wycinać ga­zet. Pozwól wyjść na powietrze. Pozwól mi pojechać na urlop, choć­by tam, gdzie jeżdżą tropiciele, wszystko jedno gdzie, nawet na Kamczatkę.

— To tylko czterdzieści mil stąd - zaczął, badając grunt. -Mógłbym tam skoczyć jutro i trochę się rozejrzeć. Na benzynę mi wystarczy.

Shadwell w zamyśleniu potarł górną wargę.

— To miejsce nie nazywa się przypadkiem Tadfield?

— Dokładnie tak. A skąd pan wie?

— Ciekawe w co ten Angol znowu pogrywa - powiedział Sha­dwell pod nosem, po czym dodał głośno — a bo co?

— Kto pogrywa?

Shadwell puścił pytanie mimo uszu.

—Taa... Nie zaszkodzi pojechać. Mówisz, że masz na ben­zynę?

Newton przytaknął.

— No to meldujcie się tu jutro o dziewiątej rano, nim poje­dziesz.

— Po co?

— Po ekwipunek. Pancerz prawdy.

Po wyjściu Newtona telefon zadzwonił ponownie. Tym razem był to Crowley, który udzielał podobnych instrukcji jak Azirafal. Shadwell zanotował je ze względów czysto formalnych. Madame Tracy przez cały czas wisiała mu na plecach.

— Aż dwa telefony jednego dnia, panie Shadwell. Armia rozwi­ja sztandar bojowy.

— Paszła wont, stara zjełczała cinkwo. - A więc Tadfield, pomy­ślał. No, skoro zapłacą...

Ani Crowley, ani Azirafal nie przewodzili Armii Tropicie­li Wiedźm, ale popierali tę inicjatywę, by zadowolić zwierzch­ników. Azirafal miał go na liście, gdyż legion tropił czarowni­ce. Należało go wspierać i wspomagać mniej więcej z tych samych powodów, z jakich Amerykanie wspierają i wspomagają wszystkich nazywających siebie antykomunistami. Crowley umieścił go na liście z bardziej subtelnych względów. Tacy jak Shadwell nie przeszkadzali w interesach Piekła, a zdarzało się, że nawet byli po­mocni.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: