Po rozmowie z ojcem Austin powrócił na przyjęcie, ale szybko znudził się panującą tam atmosferą sztucznej wesołości. Chętnie skorzystał z zaproszenia Glorii Ekhart, chcącej podziękować mu na pokładzie “Nepenthe” za uratowanie życia. Oczarowała go swoim ciepłem i urodą. Nie miałby nic przeciwko romansowi z tą kobietą, którą podziwiał na ekranie. Po przywitaniu się z nim wkrótce odeszła, by zająć się swymi małymi podopiecznymi.
Uznawszy, że nie jest to dla niego najlepszy dzień, Austin powrócił do hotelu. Odebrał kilka telefonów od kolegów i przyjaciół z NUMA, a potem, oglądając w telewizji powtórki z regat, zjadł ze smakiem zamówione befsztyczki z polędwicy. Stacje wielokrotnie odtwarzały wyścig w zwolnionym tempie. Bardziej jednak interesował go los martwych wielorybów. Jeden z reporterów wspomniał, że trzy z nich przewieziono do siedziby Straży Przybrzeżnej. Nie wiadomo było dlaczego zginęły. Niewiedza bardziej mu doskwierała niż utrata ojcowskiej łodzi. Widząc, że sekcja zwłok zmierza ku końcowi, Austin poprosił marynarza, aby zaniósł jego służbową wizytówkę komuś z kierownictwa. Chłopak powrócił z jasnowłosym mężczyzną po czterdziestce, który zdjął skrwawione ubranie sztormowe i rękawice, lecz pozostał w masce chirurgicznej.
– Jason Witherell z Agencji Ochrony Środowiska – przedstawił się, wyciągając rękę. – Miło mi pana poznać, panie Austin. Cieszę się, że NUMA zainteresowała się tą sprawą. Kto wie, czy nie skorzystamy z waszych usług.
– AOŚ zawsze może liczyć na naszą pomoc – odparł Austin. – Ale interesuję się nią raczej prywatnie niż z urzędu. Kiedy pojawiły się te wale, uczestniczyłem w wyścigu.
– Oglądałem wiadomości. – Witherell zaśmiał się. – Co za fantastyczny manewr! Żal tylko pańskiej łodzi.
– Dziękuję. Wykryliście, co je zabiło?
– Owszem. Cholera.
– Słucham?
Witherell wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Cholera wie – wyjaśnił.
Austin uśmiechnął się pobłażliwie. Wiedział, że takie głupie żarty pomagają patologom zachować zdrowy rozsądek.
– Domyślacie się czegoś? – spytał.
– W tej chwili możemy powiedzieć tylko tyle, że nic nie wskazuje na uraz czy zatrucie, przebadaliśmy też tkankę pod względem wirusologicznym. Bez rezultatu. Jeden z wali zaplątał się w sieć rybacką, ale nie zrobił sobie wielkiej krzywdy.
– Tak więc nie macie pojęcia, w jaki sposób zginęły?
– To akurat wiemy. Udusiły się. Z powodu zapalenia płuc w wyniku ich ciężkiego uszkodzenia. A płuca uszkodziła wysoka temperatura.
– Temperatura? Nie bardzo rozumiem.
– Płuca tych wali wyglądają tak, jakby się ugotowały, a na ciele mają bąble.
– Co mogło to spowodować?
– Cholera – odparł Witherell, wzruszając ramionami.
– A kiedy się to stało?
– Trudno powiedzieć. Oparzenie nie musiało spowodować natychmiastowej śmierci. Te ssaki mogły zachorować kilka dni przed śmiercią, ale płynęły dalej wzdłuż wybrzeża. Małe cierpiały najbardziej, więc dorosłe pewnie na nie czekały. Trzeba też uwzględnić czas rozkładu ciał i rozdęcia ich przez gazy gnilne tak, że wypłynęły na powierzchnię akurat w trakcie wyścigu.
– Gdybyście więc odtworzyli ich trasę, dałoby się określić, w jakim miejscu zdechły. Należałoby wziąć pod uwagę czas płynięcia, postoje, prądy. – Austin pokręcił głową. – Wielka szkoda, że te wale nie mogą nam powiedzieć, gdzie były.
Witherell zaśmiał się.
– Dlaczego nie mogą? Pan pozwoli, coś panu pokażę – powiedział.
Poprowadził Austina obok lor, omijając kałuże krwawej wody, zmywanej wężami do studzienek. W takiej bliskości martwych wielorybów smród wprost powalał, ale patolog z AOŚ nic sobie z niego nie robił.
– To samiec – objaśnił, zatrzymując się przy pierwszym cielsku. – Przekona się pan, czemu nazywają je walami szarymi. Ich skóra jest oczywiście czarna, ale pokryta bliznami po wąsonogach i wielorybich wszach. Trochę go porąbaliśmy. Ale pierwotnie mierzył dwanaście i pół metra.
Podeszli do drugiej platformy, na której leżało mniejsze stworzenie.
– To młody samiec, urodzony kilka miesięcy temu. W stadzie było więcej młodych, więc nie wiemy, czy był dzieckiem tej właśnie samicy.
Zatrzymali się przed ostatnią platformą.
– Samica jest większa od samca – ciągnął patolog. – Tak jak tamte nie ma żadnych zewnętrznych śladów stłuczeń czy skaleczeń, które mogłyby być śmiertelne. Chyba to pana zainteresuje.
Witherell pożyczył od kolegi nóż, wspiął się na platformę i pochylił nad płetwą. Po chwili zeskoczył i wręczył Austinowi płaski kwadrat z metalu i plastiku.
– Transponder? – spytał Austin.
– Każdy ruch tej biedaczki był śledzony przez satelitę. – Witherell wskazał na samicę. – Niech pan znajdzie tego, kto miał na nią oko, a dowie się pan, gdzie była i kiedy.
– Jest pan geniuszem, panie Witherell.
– Tylko skromnym pracownikiem budżetówki, który robi, co do niego należy. – Patolog wziął transponder. – Muszę go zachować, ale z tyłu zapisany jest numer kontaktowy.
Austin zapisał numer w notesie i podziękował patologowi za pomoc.
– Dlaczego wybraliście do sekcji akurat te wale? – spytał go w drodze do drzwi.
– Właściwie przypadkowo. Poprosiłem marynarkę wojenną, żeby wzięła ze stada trzy typowe okazy.
– Czy sekcja innych wielorybów pomogłaby panu ustalić przyczynę ich śmierci?
– Wątpię – odparł stanowczo Witherell. – To, co je zabiło, zabiło też te przyholowane. Zresztą teraz nie ma już o czym mówić. O ile mi wiadomo, marynarka nie pozostawiła z tych zwierząt ani kawałka, który nadawałby się na porcję sushi.
Wrzuciwszy maskę chirurgiczną do beczki, Austin po raz ostatni spojrzał na pokrojone smutne szczątki wspaniałych morskich zwierząt. A potem podziękował Witherellowi i marynarzowi Cummingsowi, wyszedł z magazynu i zaczerpnął kilka potężnych łyków świeżego powietrza, jakby chcąc usunąć wstrętny smród nie tylko z płuc, lecz i z pamięci. Po drugiej stronie zatoki błyszczały niczym miejskie latarnie światełka samolotu transportowego. Austin powrócił do hotelu i szybko przeszedł przez hol. Przebywający tam ludzie poczuli jednak trupi odór i skrzywili się z obrzydzeniem.
W swoim pokoju Austin wrzucił drelichowe ubranie i koszulę do torby na brudną bieliznę, wziął gorący prysznic, dwa razy umył głowę, przebrał się w spodnie i golf, a potem usiadł w wygodnym fotelu, wziął telefon i wystukał numer wybity na transponderze. Tak jak się spodziewał, połączył się z pocztą głosową. Rząd nie zamierzał płacić nikomu za siedzenie pod telefonem w oczekiwaniu na wieści o wędrujących wielorybach. Odpowiedź na zgłoszenie mogła nadejść dopiero za kilka dni. Austin nie nagrał więc wiadomości, a zamiast tego zadzwonił do czynnej całą dobę centrali NUMA pod Waszyngtonem i przedstawił swoją prośbę. Pół godziny później zadzwonił telefon.
– Pan Austin? Mówi Wanda Perelli z wydziału wewnętrznego. Zadzwoniono do mnie z NUMA i przekazano, że pan mnie szuka. Powiedzieli, że to ważna sprawa.
– Tak, dzięki za telefon. Przepraszam, że zawracam pani głowę o tej godzinie. Czy słyszała pani o tych szarych walach z Kalifornii?
– Tak. Skąd pan ma mój numer?
– Z transpondera wszczepionego w płetwę samicy.
– O Boże, nazywała się Daisy. To było jej stado. Śledziłam jej ruchy przez trzy lata. Bardzo się z nią zżyłam.
– Przykro mi. Wali było w sumie czternaście. Do sekcji wybrano ją przypadkowo.
Wanda Perelli głośno westchnęła.
– To straszna wiadomość. Tak bardzo staraliśmy się ochronić wale szare i ich liczba znów zaczęła rosnąć. Czekamy na raporty patologów o przyczynie ich śmierci.
– Dopiero co wróciłem z sekcji zwłok. Nic nie wskazuje na wirusy ani na zanieczyszczenie środowiska. Te wieloryby zginęły z powodu wysokiej temperatury, która uszkodziła im płuca. Słyszała pani o podobnym przypadku?
– Nie. Nigdy. Czy wiadomo coś o źródle tej temperatury?
– Jeszcze nie. Ale nieco światła na ten wypadek mogłoby rzucić sprawdzenie, gdzie te wieloryby ostatnio przebywały.