– Dobrze znam ruchy stada Daisy. Trasa wędrówek tych wali jest zdumiewająca. Przepływają kilkanaście tysięcy kilometrów. Całe lato żerują na morzach Arktyki, a potem płyną wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, by w lagunach Baja California w Meksyku wydać młode. W drogę wyruszają na przełomie listopada i grudnia, a na miejsce docierają na początku roku. Na czele płyną ciężarne samice, za nimi pojedynczo i parami dorosłe osobniki i młodzież. Trzymają się blisko brzegu. Na północ wracają w marcu. Samice z młodymi czekają do kwietnia. I znów ruszają z powrotem, trzymając się blisko brzegu. Płyną bardzo wolno, przeciętnie około piętnastu kilometrów na godzinę.
– Przed zawodami mieliśmy odprawę. Powiedziano nam, żebyśmy uważali na wieloryby, ale wyścig zaplanowano po przepłynięciu ostatniego stada. Wszyscy byli pewni, że w tej okolicy już ich nie ma.
– Coś musiało je opóźnić. Może zachorowało któreś małe i czekały, aż wyzdrowieje.
– To samo sądzi patolog. Śledziła pani trasę tego stada?
– Tak. Ma pan pod ręką jakiś laptop?
– Nigdzie się bez niego nie ruszam.
– Dobrze. Jaki jest pański adres e-mailowy? Wejdę do bazy danych i prześlę panu tę informację z szybkością światła.
– Dziękuję. To się nazywa obsługa.
– Jeśli zwrócimy się do NUMA o pomoc, będzie pan miał okazję do rewanżu.
– Niech pani dzwoni bezpośrednio do mnie, a zrobimy, co w naszej mocy.
– Dziękuję. Boże, wciąż nie mogę uwierzyć w tę historię o Daisy.
Austin rozłączył się, otworzył laptop IBM i połączył go z telefonem. W kwadrans potem otworzył przesłany e-mailem plik. Na ekranie pojawiła się mapa zachodnich Stanów, Kanady i Alaski. Od Morza Czukockiego przez Morze Beringa biegła w dół, wzdłuż wybrzeża Ameryki Północnej, do koniuszka przypominającego palec półwyspu Baja California kropkowana linia.
Do mapy załączono szczegółową informację o wielorybich stadach. Przesuwając listę z ich nazwami, Austin znalazł plik zatytułowany “Daisy”. Zawierał on mapę, ukazującą dokładną trasę jej stada. Stado Daisy wędrowało nieprzerwanie aż do brzegów Baja California, gdzie na południe od Tijuany zrobiło sobie postój. Po przerwie znów ruszyło na północ, płynąc wolniej. W pewnym miejscu wale zatoczyły koło, jakby coś je zdezorientowało. Austin prześledził kręty szlak ich wędrówki aż do końca w pobliżu San Diego.
Zamknął plik i połączył się z kilkoma adresami w sieci. A potem usiadł w fotelu i zamyślił się. Do pewnego momentu wale płynęły normalnie. A potem coś się zdarzyło. Zastanawiał się, co powinien zrobić, gdy zza drzwi usłyszał głos Zavali.
– Tak wcześnie wróciłeś z randki? – spytał.
– Powiedziałem jej, że muszę wrócić i sprawdzić, jak się czuje mój chory kolega.
– Czy aby nie za mocno uderzyłeś się dzisiaj w głowę? – spytał z zaniepokojoną miną Austin.
– Nurkowanie pod jachtem to faktycznie niepowtarzalne przeżycie. W całkiem nowym świetle ukazały mi się zasady żeglugi morskiej.
– Przyjmij do wiadomości, że czuję się doskonale, a więc możesz wrócić i dokończyć dzieło.
Zavala klapnął na kanapę.
– Wiesz, Kurt, są chwile w życiu człowieka, kiedy należy wykazać umiar.
Austin zastanawiał się, czy to Zavala, czyjego klon, pozbawiony popędu seksualnego?
– W pełni się z tobą zgadzam – odparł na wszelki wypadek. – A jaki jest prawdziwy powód?
– Nie zadaję się z mężatkami.
– Skąd wiesz, że jest mężatką?
– Od jej męża.
– Aha. Duży był?
– Trochę mniejszy od gruchy z cementem.
– W takim razie umiar to ze wszech miar mądry wybór.
Joe skinął głową bez przekonania.
– Taka ślicznotka, mój Boże! – Westchnął. – A ty co porabiałeś?
– Pojechałem na sekcję zwłok wielorybów.
– Przecież w San Diego na pewno nie brak lepszych rozrywek.
– Oczywiście, ale byłem ciekaw, co zabiło te wieloryby.
– Znaleźli przyczynę?
– Wysoka temperatura uszkodziła im płuca i udusiły się.
– Dziwne.
– Też tak uważam. Spójrz na mapę w moim komputerze. Zawdzięczam ją satelicie pogodowemu Narodowego Urzędu Oceanograficznego i Atmosferycznego. Pokazuje temperaturę wody w oceanie. Widzisz tę czerwoną plamkę na wodach przy Baja California? Oznacza nagły wzrost temperatury.
– Twierdzisz, że nasze wieloryby zachorowały wkrótce po przepłynięciu przez ten rejon?
– Być może. Ale jestem ciekaw, co spowodowało ten wzrost temperatury.
– Czuję, że chcesz mi zaproponować wycieczkę za południową granicę.
– Mogę skorzystać z tłumacza. Paul i Gamay wrócą do Arlington dopiero za kilka dni.
– No problemo. Grunt to nie tracić kontaktu ze swoimi meksykańskimi korzeniami.
Zavala wstał i ruszył do drzwi.
– A ty dokąd? – spytał Austin.
– Jest jeszcze wcześnie. – Zavala spojrzał na zegarek. – Czy tacy przystojni kawalerowie do wzięcia mają tracić czas na rozmowę o martwych wielorybach i gorącej wodzie? To niezdrowe, amigo. W holu ujrzałem w przelocie ślicznotkę, której chyba brakuje towarzystwa.
– Myślałem, że masz dość kobiet.
– Chwilowe złudzenie, wynikające z odniesionych obrażeń. Zdaje się, że była z koleżanką, a w restauracji przygrywa dobry zespół jazzowy.
Austin uwielbiał cool jazz, prawie tak samo jak piękne kobiety i szybkie łodzie. Tequila z sokiem z limony świetnie by mu zrobiła przed snem. Nie mówiąc już o towarzystwie kobiet. Uśmiechnął się i zatrzasnął laptopa.
5
– Jak państwu smakowało? – spytał doktor Ramirez.
Paul i Gamay wymienili spojrzenia.
– Pyszne – pochwaliła Gamay.
O tej egzotycznej kolacji koniecznie musiała opowiedzieć historykowi maryniście i smakoszowi Julienowi Perlmutterowi. Cienkie, delikatne płaty białego mięsa, doprawionego miejscowymi ziołami, podano ze świeżymi batatami w zawiesistym, ciemnym sosie. A do tego niezłe chilijskie białe wino. Boże, tak długo przebywała w dżungli, że nawet smakował jej pieczony tapir!
– Tak jest – poświadczył Paul. – Wyborne. Nie spodziewaliśmy się, że to dziwnie wyglądające zwierzę, które Indianie wynieśli z lasu, będzie takie smaczne.
– Zwierzę? – Zaintrygowany Ramirez odłożył widelec. – Z lasu? Nie rozumiem.
– Nieśli tapira – odparła z wahaniem Gamay, spoglądając na swój talerz.
Ramirez oniemiał, poruszył wąsem i zaniósł się serdecznym śmiechem.
– Myśleliście… – Ponownie parsknął śmiechem. – Przepraszam. Co ze mnie za gospodarz. Bawię się kosztem gości. Ale zapewniam was, że nie jecie zwierzaka, którego przydźwigali z polowania. Świnię na dzisiejszą ucztę kupiłem w sąsiedniej wiosce. – Skrzywił się. – Tapir? Nie umiem powiedzieć, jak smakuje. Może jest całkiem niezły.
Dolał wina.
– Będzie mi was brakować, przyjaciele – powiedział, wznosząc toast. – Waszego przemiłego towarzystwa i wielu niezapomnianych rozmów przy tym stole.
– Dziękuję – odparła Gamay. – To było dla nas fantastyczne przeżycie. Ale najbardziej ekscytujący chyba dzisiejszy dzień.
– A tak, ten biedny Indianin…
– Nie mogę się nadziwić, że miał przy sobie tak zaawansowane technicznie przedmioty – rzekł Paul, kręcąc głową.
– Ludzie Mgieł to tajemnicze plemię – powiedział Ramirez.
– Co pan o nich wie? – spytała Gamay, bo rozbudził jej naukową ciekawość.
Nim zrobiła doktorat z biologii morza w Instytucie Oceanografii Scrippsa w La Jolla, studiowała na uniwersytecie stanowym Północnej Karoliny, gdzie uzyskała dyplom z archeologii morskiej.
Gospodarz łyknął wina i wpatrzył się w przestrzeń. Przez osłonięte okna dobiegało granie i brzęczenie milionów tropikalnych owadów, których koncert stanowił odpowiednie tło do opowieści o tropikalnej dżungli.
– Siedząc na tej zaopatrzonej w kuchnię gazową i prądnicę wysepce cywilizacji – zaczął po namyśle – trzeba mieć świadomość, że jeszcze przed kilku laty zapuszczenie się w tę część dżungli groziłoby nam śmiercią w ciągu paru minut. Teren ten zamieszkiwali dzicy Indianie, a polowania na ludzkie głowy i kanibalizm były na porządku dziennym. Każdego, czy to misjonarza niosącego słowo Boże, czy myśliwego polującego dla zdobycia zwierzęcych skór, uważano za intruza, którego należy zabić. Tych ludzi oswojono dopiero niedawno.