Wykonane z przyciemnionego szkła lub plastiku jajo, zlewające się. z powierzchnią skały, zatrzymało się przy platformie. Z jego wnętrza wyszli dwaj mężczyźni w białych kitlach. Zavala rzucił się do schodków. W ciągu paru sekund znalazł się w szatni, zerwał z siebie fartuch, złożył go, jak umiał, i korytarzami szybko powrócił do piekarni. Nikt go nie zauważył, kiedy wchodził do pomieszczeń pokazywanych gościom. Podążył śladem Austina i grupy turystów. Na jego widok przewodniczka posłała mu pytające, nie całkiem przychylne spojrzenie.
– Szukałem bano – wyjaśnił.
Jej twarz pokryła się rumieńcem.
– Ach tak. Pokażę panu – powiedziała, i żeby zwrócić na siebie uwagę, klasnęła w dłonie. – Na tym kończymy zwiedzanie.
Wręczyła wszystkim uczestnikom wycieczki po paczce tortilli i odprowadziła ich do recepcji. Kiedy samochody i autokary odjechały, Austin i Zavala porównali swoje spostrzeżenia. – Z twojej miny odgaduję, że udał ci się rekonesans – powiedział Austin.
– Coś odkryłem – odparł Zavala i zrelacjonował to, co widział.
– Ukryli coś pod wodą. Nie chcą, żeby wyszło na jaw, co tam robią – rzekł Austin.
Obeszli bokiem fabrykę, ale kawałek dalej, kilkadziesiąt metrów od urwiska, natknęli się na wysokie ogrodzenie z siatki, zwieńczone ostrym jak brzytwa drutem tnącym.
– No, to nie popatrzymy sobie na ocean – powiedział Zavala.
– Spróbujmy z drugiej strony zatoki.
Powrócili do pikapa i wyjechali na drogę. Do morza wiodło kilka szlaków, ale wszystkie zagradzała stalowa siatka. Już mieli zrezygnować, kiedy ścieżką od strony wody nadszedł mężczyznę z wędką i koszem pełnym ryb. Zavala spytał, jak mogą stąd zejść do zatoki. Rybak z początku potraktował ich nieufnie, sądząc widocznie, że są z fabryki placków. Ale gdy Zavala wyjął z portfela dwudziestodolarówkę, rozpromienił się na ten widok i odparł, że w jednym miejscu można się przeczołgać pod ogrodzeniem.
Poprowadził ich wąską ścieżką, biegnącą przez sięgające ramion krzaki, wskazał im odcinek ogrodzenia i oddalił się z nieoczekiwanym zarobkiem w garści. We wskazanym przez niego miejscu siatka była odgięta w górę, a pod nią widniała dziura w ziemi. Zavala z łatwością prześliznął się na drugą stronę i przytrzymał siatkę Austinowi. Zarośniętą ścieżką dotarli na skraj urwiska. Znajdowali się nieopodal najbardziej na południe wysuniętego koniuszka cypla, opasującego lagunę.
Szlak wydeptany nogami rybaków prowadził nad wodę, ale pracowników NUMA bardziej interesował widok na przeciwległy brzeg zatoki. Z miejsca, w którym stali, ciemna budowla wyglądała jak złowroga forteca z filmu o Conanie barbarzyńcy. Austin przesunął lornetką po budynku i skierował ją na skalne zbocze. Tam, gdzie według Zavali znajdowała się metalowa szyna windy, rozbłysło odbite słońce. Austin przeniósł wzrok na szerokie wejście do laguny, gdzie o skały rozbijały się fale przyboju, i ponownie spojrzał na wytwórnię placków.
– Pomysłowe – przyznał. – Jeśli zbuduje się fabrykę na takim zadupiu, wszyscy zaczną o tym plotkować. Ale jeżeli codziennie będą ją zwiedzali ludzie, uzyska się idealną przykrywkę dla zakamuflowanych działań.
Zavala wziął od niego lornetkę i przyjrzał się klifowi po drugiej stronie zatoczki.
– Po co im wodoszczelna winda? – spytał.
– Tego nie wiem. – Austin pokręcił głową. – Ale zobaczyliśmy wszystko, co się dało.
Myśleli, że dostrzegą jakiś ruch w pobliżu fabryki lub na urwisku, ale latały tam tylko morskie ptaki. Odeszli od laguny i po kilku minutach przeczołgali się pod siatką. Zavala chętnie spytałby poznanego rybaka, czy wie o windzie, czy zauważył coś niezwykłego w zatoczce, ale tamten wziął pieniądze i zdążył już zniknąć. Wrócili do pikapa i pojechali na północ.
Austin prowadził w milczeniu. Zavala wiedział z doświadczenia, że partner układa w myślach jakiś plan.
– Czy NUMA nadal prowadzi badania koło San Diego? – spytał Austin, gdy minęli już Ensenadę.
– O ile wiem, to tak. Po regatach zamierzałem sprawdzić, co tam słychać.
Austin skinął głową. Podczas powrotnej jazdy rozmawiali o błahostkach, o męskich przygodach i młodzieńczych wygłupach w Meksyku. Długi wąż samochodów na granicy posuwał się w żółwim tempie. Dla zaoszczędzenia czasu okazali swoje legitymacje NUMA i przemknęli przez kontrolę celną. W San Diego skierowali się w stronę zatoki i wielkiej miejskiej przystani jachtowej. Tam zaparkowali i weszli na molo, obstawione żaglówkami i motorówkami. Na końcu basenu, zarezerwowanego dla większych jednostek, odnaleźli krótki, dwudziestosześciometrowy statek z szerokim pokładem. Na jego zielonkawoniebieskim kadłubie widniał wymalowany białą farbą napis: NUMA. Weszli na pokład i spytali jednego z kręcących się tam członków załogi, czy zastali kapitana. Zaprowadził ich na mostek, gdzie szczupły, śniady mężczyzna studiował mapy. Jim Contos uchodził za jednego z najlepszych kapitanów we flocie NUMA. Ten syn poławiacza gąbek z Tarpon Springs pływał już na statkach, zanim nauczył się chodzić.
– Kurt! Joe! – przywitał ich z szerokim uśmiechem. – Co za miła niespodzianka! Słyszałem, że przebywacie w okolicy, ale nie spodziewałem się, że zaszczycicie wizytą “Żaborybę”. Co kombinujecie? – Spojrzał na Zavalę. – Co ty kombinujesz, nie muszę pytać, bo zawsze jest to jedno i to samo.
Zavala uśmiechnął się lekko.
– Wczoraj ścigaliśmy się z Kurtem w przybrzeżnych regatach – odparł.
– A tak, słyszałem o wypadku waszej łodzi – powiedział Condos, chmurząc czoło. – Bardzo współczuję.
– Dziękuję – rzekł Austin. – A więc wiesz o zdechłych walach.
– Tak… bardzo dziwna historia. Wiadomo, co je zabiło?
– Z twoją pomocą może się tego dowiemy.
– Oczywiście jestem do dyspozycji.
– Chcielibyśmy pożyczyć “Żaborybę” i trochę ponurkować na południe od granicy.
Contos roześmiał się.
– A więc z tą pomocą to nie żart – powiedział i po chwili zastanowienia wzruszył ramionami. – Czemu nie. Właśnie kończymy próby. Jeśli dostaniecie zgodę na pracę na wodach meksykańskich, to chętnie wam służę.
Austin skinął głową i bezzwłocznie zadzwonił do NUMA. Po kilkuminutowej rozmowie przekazał telefon komórkowy Contosowi. Contos wysłuchał, skinął głową, zadał kilka pytań i rozłączył się.
– No to płyniemy na południe. Gunn się zgadza – oznajmił, mając na myśli Rudiego Gunna, dyrektora operacyjnego NUMA w Waszyngtonie. – Ale najwyżej na dwa dni. Chce mieć ciebie i Joego z powrotem, żebyście wzięli się do pracy. Jest jednak pewien szkopuł. Gunn twierdzi, że w tak krótkim czasie nie zdąży uzyskać od meksykańskiego rządu pozwolenia na tę akcję.
– Jakby ktoś nas spytał, to powiemy, że zabłądziliśmy – odparł z głupia frant Austin.
– Przy takiej elektronice trudno będzie wcisnąć ten kit – przestrzegł Contos, wskazując na szeregi jaśniejących światełek i tarcz na pulpicie sterowniczym statku. – “Żaboryba” nie grzeszy wprawdzie urodą, ale swoje potrafi na pewno. Jeżeli nas przyłapią, sprawą zajmie się Departament Stanu. Kiedy chcecie wypłynąć?
– Zabierzemy sprzęt i wrócimy jak najszybciej. Reszta zależy od ciebie.
– Wypłyniemy jutro o siódmej rano – zadecydował Contos i odszedł wydać nowe rozkazy załodze.
W drodze do samochodu Austin zagadnął partnera, co Contos miał na myśli mówiąc, że zawsze wie, co Joe kombinuje.
– Mieliśmy kilka randek z tą samą kobietą – wyznał Zavala, wzruszając ramionami.
– Czy w Dystrykcie Kolumbia jest choć jedna kobieta, z którą nie miałeś randki?
– Żona prezydenta – odparł Zavala po namyśle. – Jak wiesz, nie zadaję się z mężatkami.
– Co za ulga – rzekł Austin, sadowiąc się za kierownicą.
– No, ale jeśli się rozwiedzie, to…
7
Lecący pod bezchmurnym niebem zielonkawoniebieski helikopter mcdonnell-douglas oderwał się od urwistych szczytów Squaw Mountain, opadł nad wody wysokogórskiego jeziora Tahoe i niczym spłoszona ważka pomknął ku jego brzegowi po kalifornijskiej stronie. Na moment zawisł w powietrzu, a potem opuścił się między strzeliste sosny żółte i usiadł na betonowym lądowisku. Tuż po zatrzymaniu się łopat wirnika do śmigłowca podjechał chevrolet suburban. Wysiadł z niego mężczyzna w mundurze Jakiego samego koloru jak helikopter i wóz terenowy, którym kierował.