– Proszę za mną, kongresmanie Kinkaid – powitał szczupłego pasażera śmigłowca, biorąc z jego rąk neseser.

Wsiedli do wozu i asfaltową drogą pojechali przez gęsty las. Kilka minut potem zatrzymali się przed kompleksem budynków, wyglądających jak legendarny zamek Hearsta w San Simeon. Przedwieczorne słońce podkreślało fantastyczne kontury wieżyczek, ścian i baszt. Żeby je zbudować, wycięto z pewnością cały las gigantycznych drzew. Rozłożysta budowla była ogromną kwadratową, dwupiętrową chatą z bali, obrośniętą licznymi skrzydłami i przybudówkami.

– Większa od świątyni mormonów – mruknął Kinkaid.

– Witamy w Walhalli – odparł wymijająco kierowca.

Zatrzymał wóz przed wejściem, wziął neseser gościa, po szerokich schodach wprowadził go na taras długości toru do kręgli, a potem do wielkiego westybulu, z belkami u sufitu i ścianami z ciemnego, niemal czarnego drewna. Labiryntem korytarzy wyłożonych tą samą ciemną boazerią doszli do wysokich metalowych drzwi z odlaną płaskorzeźbą i zwieńczonych gotyckim łukiem.

– Zaniosę pańską torbę do pokoju – powiedział kierowca. – Inni już czekają. Pańskie miejsce oznaczone jest tabliczką z nazwiskiem.

Nacisnął guzik i drzwi otwarły się bezgłośnie. Kinkaid wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim tak samo cicho. Znalazł się w ogromnej, wysokiej komnacie. Oświetlał ją ogień z dużego paleniska i pochodnie na ścianach, zawieszonych bogato zdobionymi tarczami, proporcami, włóczniami, toporami bojowymi, mieczami i innymi narzędziami mordu z czasów, gdy na wojnach wyrzynano się, walcząc wręcz.

Ale te stworzone do zabijania wytwory ludzkich rąk bladły w porównaniu z przedmiotem zajmującym środek sali – dwudziestokilkumetrowym okrętem wikingów z wygiętymi w górę dziobem i rufą z dębowych desek. Pojedynczy kwadratowy skórzany żagiel ustawiono tak, jakby czekał na wiatr. Na pokład wchodziło się pomostem ustawionym przy rufie.

Ten wystrój komnaty nie zdziwił Kinkaida, który, służąc w piechocie morskiej w Wietnamie, widział niejedno. Przeszedł przez salę i wspiął się na pokład okrętu. Siedziało tam przy stole dwudziestu kilku mężczyzn, którzy przerwali rozmowę, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Zajął ostatnie wolne krzesło i bez słowa przyjrzał się zebranym. Właśnie zamierzał nawiązać rozmowę z sąsiadem, kiedy skrzydła drzwi na końcu sali rozwarły się na oścież i weszła przez nie kobieta.

W migotliwym świetle pochodni szybko kroczyła przez komnatę ku łodzi, a dopasowany zielony kombinezon uwydatniał kształty jej silnego ciała. Największe wrażenie robił jej wzrost – dwa metry dziesięć.

Figurę i rysy miała doskonałe, ale było to piękno góry lodowej. Jasne, ściągnięte do tyłu włosy zaczesała w kok, co podkreślało alabastrową cerę i duże, lodowato zimne błękitne oczy. Weszła na okręt i okrążyła stół. Zaskakująco miękkim głosem przywitała się po kolei ze wszystkimi gośćmi wymieniając ich nazwiska i dziękując za przybycie. Gdy dotarła do kongresmena Kinkaida, zatrzymała się, świdrując niezwykłymi oczami jego wyrazistą męską twarz i z siłą imadła ścisnęła mu dłoń. Potem usiadła z przodu statku na krześle z wysokim oparciem i posłała zebranym chłodny, a zarazem uwodzicielski uśmiech.

– Dzień dobry, panowie – powiedziała głębokim głosem. – Nazywam się Brunhilda Sigurd. Z pewnością zadajecie sobie pytanie, co to za miejsce. Walhalla jest nie tylko moim domem i siedzibą firmy, lecz także hołdem złożonym moim skandynawskim przodkom. Budynek główny to rozbudowana wersja wspólnotowego domu wikingów. Jego skrzydła pełnią inne funkcje – mieszczą się w nich biura, pokoje gościnne, sala gimnastyczna i muzeum z kolekcją pierwotnej sztuki staroskandynawskiej. Mam nadzieję, że nikt z panów nie cierpi na chorobę morską. – Odczekała, aż skończą się śmiać. – Ten statek jest repliką okrętu wikingów z Gokstad. Czymś więcej niż teatralnym rekwizytem. Symbolizuje moją wiarę, że da się osiągnąć to, co niemożliwe. Wybudowałam go, podziwiając jego funkcjonalną urodę, a także dlatego, aby mi nieustannie przypominał, że gdyby wikingowie nie byli tak żądni przygód i odważni, nie przepłynęliby oceanu. Może ich duch zaważy na podjętych tu decyzjach. – Na moment zawiesiła głos. – Sądzę, że zastanawiacie się, po co was zaprosiłam.

– Pewnie ma to związek z tym, że zgodziła się pani wpłacić pięćdziesiąt tysięcy dolarów na wskazany przez nas cel charytatywny – przerwał jej ostrym głosem kongresmen Kinkaid. – Ja przeznaczyłem taką sumę na fundację naukową, badającą wady wrodzone.

– Znając pańską szlachetność, nie spodziewałam się tego.

Kinkaid chrząknął i poprawił się na krześle.

– Przepraszam, że przerwałem – powiedział. – Proszę kontynuować.

– Dziękuję – odparła Brunhilda. – Pochodzicie panowie ze wszystkich stron kraju i reprezentujecie różne dziedziny. Są wśród was politycy, pracownicy rządowi, uczeni, lobbyści i inżynierowie. Ale nas wszystkich łączy jedno: woda! Towar, którego w dzisiejszych czasach zaczyna brakować. Wszyscy mamy świadomość, że stoimy w obliczu najdłuższej suszy w historii kraju. Czy tak, profesorze Dearborn? Może zechce pan, jako klimatolog, przedstawić nam swoją ocenę sytuacji.

– Chętnie – odparł, wyraźnie zaskoczony jej apelem, mężczyzna w średnim wieku i przeczesał dłonią przerzedzone rudawe włosy. – Środkowe rejony i południowy pas naszego kraju, od Arizony po Florydę, czyli blisko jedną czwartą powierzchni czterdziestu ośmiu połączonych stanów – nawiedzają susze, od umiarkowanych do katastrofalnych. Sytuacja ta prawdopodobnie się pogorszy. W dodatku poziom wody w Wielkich Jeziorach nigdy jeszcze nie był tak niski jak obecnie. Całkiem możliwa jest też długotrwała susza w stanach południowo-środkowych. W grę wchodzi nawet megasusza, trwająca dziesięciolecia.

Zebrani wokół stołu zaszemrali.

Brunhilda otworzyła stojące przed nią drewniane pudełko, zanurzyła w nim dłoń, wyjęła garść piasku i przepuściła go między palcami.

– Zaczynają się kłopoty, panowie – powiedziała. – Przed nami smutna, sucha przyszłość.

– Z całym szacunkiem, ale nie mówi pani nic nowego – wtrącił śpiewnie gość z Nevady. – Trudności czekają Las Vegas. Nie lepiej jest z Los Angeles i Phoenix.

Brunhilda lekko klasnęła w dłonie.

– Owszem – przyznała. – A jak pan zareaguje na wiadomość, że jest sposób na ocalenie naszych miast?

– Z chęcią posłucham, co ma pani do powiedzenia na ten temat.

Z trzaskiem zamknęła pudełko.

– Pierwszy krok został zrobiony – oznajmiła. – Jak panom wiadomo, Kongres zatwierdził przekazanie w ręce prywatne dystrybucji wody z rzeki Kolorado.

– Stałem na czele przeciwników tej ustawy – powiedział Kinkaid, pochylając się nad stołem.

– Na szczęście przegraliście. Gdyby ją odrzucono, zachodnie stany czekałaby zagłada. Zapasów wody w zbiornikach jest tylko na dwa lata. W przypadku jej wyczerpania musielibyśmy ewakuować większość mieszkańców Kalifornii, Arizony i znaczną część ludności stanu Kolorado, Nowego Meksyku, Utah i Wyoming.

– Odpowiem pani to samo, co tym durniom w Waszyngtonie. Oddanie tamy Hoovera w ręce prywatne nie zwiększy zasobów wody!

– Nie w tym rzecz. To nie zasoby wodne są problemem, lecz ich dystrybucja. Większość wody jest zużywana niewłaściwie. Likwidacja subsydiów rządowych i przekazanie wody w ręce sektora prywatnego oznacza, że nie będzie się jej marnować z najprostszego powodu – bo marnotrawstwo się nie opłaca.

– A ja obstanę przy swoim – odparł Kinkaid. – Czymś tak ważnym jak woda nie mogą zawiadywać prywatne firmy, które nie tłumaczą się społeczeństwu ze swoich poczynań.

– Społeczeństwo miało szansę, ale jej nie wykorzystało. Teraz cenę wody będą regulować podaż i popyt. Zacznie rządzić rynek. Wodę dostaną tylko ci, których na nią stać.

– To właśnie stwierdziłem podczas debaty w Kongresie. Bogate miasta rozkwitną, a biedne umrą z pragnienia.

– I co z tego? – odparła nieustępliwie. – Pomyślcie tylko, do czego dojdzie w razie utrzymania starego, publicznego systemu dystrybucji wody, jeśli wyschną rzeki. Amerykański Zachód stanie się pustynią, a Los Angeles, Phoenix i Denver, tak jak powiedział przedstawiciel Nevady, zamienią się w wymarłe miasta. Wyobraźcie sobie kłęby zielska, turlające się po opustoszałych kasynach Las Vegas. Nastąpi krach gospodarczy. Zamrze rynek obligacji. Odwróci się od nas Wall Street. A utrata potęgi finansowej oznacza utratę wpływów w stolicy. Pieniądze na inwestycje publiczne odpłyną do innych części kraju.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: